„Tam, przy herbatce, lampce wina i ciastku, zbierała się miejscowa śmietanka towarzyska. Zakład, choć skromny, słynął ze znakomitych wyrobów nie tylko w obrębie sanockiego grodu, ale też w okolicy modnych dziś Bieszczad, niczym sławny warszawski Blikle przy Nowym Świecie. Pamiętam i ja, i wielu już mocno srebrnogłowych sanoczan, że na ścianie cukierni, na honorowym miejscu, dumnie wisiał złoty medal z czasów C. K. Austrii, uzyskany na Światowej Wystawie wyrobów cukierniczych w Paryżu” – wspominał po latach ks. Peszkowski.
Młody Zdzisław nie zamierzał jednak iść w ślady ojca, zdecydowanie bardziej pociągająca wydawała mu się kariera wojskowa. Kiedy po ukończeniu szkoły powszechnej, później zaś gimnazjum zdał maturę, natychmiast wstąpił do Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, po której ukończeniu został skierowany do 20. Pułku Ułanów im. króla Jana III Sobieskiego w Rzeszowie. Dokładnie w tym momencie wybuchła II wojna światowa, która całkowicie odmieniła jego życie.
Zdzisław Peszkowski nie walczył długo. Początkowo jego pułk cofał się pod silnym naporem niemieckim na wschód, 17 września od wschodu zaatakowali jednak Sowieci. Trzy dni potem w Pomorzanach dostał się do niewoli, po kolejnych zaś sześciu wyruszył wraz ze swoimi towarzyszami w podróż do Kozielska.
Zdzisław Peszkowski wspominał, że więźniowie myśleli o przyszłości z niepokojem, ale głównie jednak z nadzieją. Pesymiści widzieli ją na Syberii – optymiści spodziewali się rychłego zwrotu w sytuacji na froncie i uwolnienia. Nikt w każdym razie nawet kilka miesięcy później, wiosną 1940 r., kiedy rozpoczęła się zbrodnia katyńska, nie pomyślał nawet, że może zostać zgładzony. Peszkowski wraz z niewielką grupą więźniów ocalał cudem.
„Ocalało nas z Kozielska, z całego obozu – 232. Ostatni transport. Wszystkich odprowadzaliśmy, żegnaliśmy, aż w końcu i nas wywieziono za bramy monastyru – obozu niewoli. Bóg zrządził, że ten ostatni transport ocalał. Posłano nas do Pawliszczew-Boru, a potem do Griazowca. Tam doczekaliśmy się »amnestii« i po wcieleniu do Armii Polskiej pod dowództwem gen. Władysława Andersa opuściliśmy Rosję” – zanotował Peszkowski.
Już na końcu wojskowej drogi, w Anglii, Peszkowski został skierowany wyłącznie do pracy harcerskiej i w gruncie rzeczy nigdy już jej nie porzucił. W czasie wędrówki po bezdrożach Bliskiego Wschodu zaczął odczuwać powołanie kapłańskie.
Bezpośrednio po wojnie objeżdżał rozrzucone po Europie polskie ośrodki harcerskie, gdzie przeprowadzał szkolenia i kursy. Podjął również studia w zakresie psychologii i filozofii na uniwersytecie w Oksfordzie. Decyzję o kapłaństwie podjął podobno już na drugim roku studiów. Nie wiadomo, co było bezpośrednim impulsem – on sam podkreślał tu rolę ks. abp. Józefa Gawliny. Ten „biskup – tułacz”, jak nazywał go Jan Paweł II, był opiekunem duchowym Polaków na uchodźstwie i z pewnością miał duży dar przekonywania, choć podobno ostateczny wybór Peszkowskiego dokonał się gdzie indziej…
„Widziałem dramat młodych ludzi, wykorzenionych z własnej ziemi. Jak zaspokoić ich głód? I wtedy przyszła myśl o kapłaństwie. 11 lutego 1949 r. pojechałem do Lourdes. Tam moje serce zdecydowało się na służbę kapłańską” – opowiadał.
Nieustannie jeździł po świecie jako naczelny kapelan Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami kraju. To właśnie ta działalność sprawiła, że przyjaźnił się na stopie czysto ludzkiej m.in. z ks. kard. Stefanem Wyszyńskim i Karolem Wojtyłą. Z tym ostatnim łączyła go więź szczególna. Poznali się na Kongresie Eucharystycznym w Filadelfii, po raz kolejny widzieli się w Orchard Lake, gdzie przyszły Papież gościł na sympozjum naukowym. Niewątpliwie Jan Paweł II był dla ks. Peszkowskiego wielkim autorytetem. Poświęcił mu dwanaście książek.
W 1989 r., po pół wieku emigracji, ks. Zdzisław Peszkowski powrócił do kraju. Kilka miesięcy wcześniej, jeszcze w 1988 r., odprawił Mszę św. pod Krzyżem Katyńskim i ślubował nie spocząć, dopóki pamięci o zamordowanych nie będzie strzec w tym miejscu cmentarz wojskowy i sanktuarium Miłosierdzia Bożego i Matki Bożej Pojednania.
Resztę życia ks. Zdzisław Peszkowski poświęcił kwestii katyńskiej.
„Kiedy zostałem księdzem, pierwszą Mszę św. odprawiłem za moich kolegów, którzy zostali pomordowani na Wschodzie. Kiedy wróciłem do Polski, zaopiekowałem się rodzinami pomordowanych na Wschodzie. A chodziło o to, aby rodziny pomordowanych przestały się bać. Zbierałem rodziny katyńskie we wszystkich miastach w Polsce. Wzywałem: stawiajcie w każdym mieście pomniki upamiętniające pomordowanych w Katyniu. I powoli zaczęli się prostować. Zaczęli mówić o Katyniu” – tłumaczył.
Dla tej misji działał niezwykle energicznie. W 1991 r. brał udział w ekshumacji ciał jeńców Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. „Każdą wydobytą czaszkę brał w dłonie i namaszczał kapłańskim błogosławieństwem” – wspominał sanocki historyk, Andrzej Romaniak. Trzy lata później dzięki ks. Peszkowskiemu Jan Paweł II poświęcił kamienie węgielne pod przyszłe cmentarze katyńskie, które właśnie dzięki staraniom księdza prałata mogły powstać w Katyniu, Charkowie i Miednoje.
Trudno zliczyć wszystkie pomniki i tablice pamiątkowe, które dzięki niemu stanęły zarówno w Polsce, jak i za granicą, wszędzie, gdzie tylko funkcjonowała Polonia. Działalność tę ułatwiła mu w kwestiach formalnych założona w 1999 r. Fundacja Golgota Wschodu, mająca jeden cel – przywracanie pamięci o tamtym ludobójstwie. Co warto podkreślić, zgodnie z myśleniem Jana Pawła II, które można określić słowami „wybaczamy, ale pamiętamy”.
Ksiądz Zdzisław Peszkowski był jednak również naukowcem i o pamięć o Katyniu walczył także metodami naukowymi. Spod jego pióra wyszło dziesięć książek autorskich i niemal dwa razy tyle, których był współautorem. Za najważniejsze sam uważał prace „Ujrzałem doły śmierci” (1995) oraz „Zbrodnia katyńska w świetle prawa” (2004).
Ksiądz prałat zmarł 8 października 2007 r. w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Spoczął w krypcie w Panteonie Wielkich Polaków w warszawskiej Świątyni Opatrzności Bożej.
na podst. "Nasz Dziennik", JG, PAP