Egzaminy w gmachu klasztornym przy kościele św. Katarzyny na ul. Wileńskiej. Mnie one nie obowiązywały, bo miałem zaliczone dwie klasy w szkole litewskiej, przyjęty więc zostałem do klasy III (było to Męskie Gimnazjum nr 3, przyp. K. A.)
Nasza trzecia klasa. Najpierw na dzisiejszej ul. Daukšos, koło Ostrej Bramy, bliżej mostu kolejowego, gdzie do szkoły przynosiliśmy wiązanki drzew na opał (sprzedawali takie wiązanki, związane słomą wieśniacy podwileńscy), gdzie do klasy przychodzili chłopcy z bronią, mieli zdaje się parabellum poniemieckie, gdzie na lekcji z litewskiego w wojskowym, a raczej milicyjnym szynelu z karabinem na ramieniu (karabin był ze szkolnej zbrojowni) zjawił się uczeń Szwedowicz, a myśmy tłumaczyli przestraszonej nauczycielce, że on jest milicjantem i nic złego nie zrobi.
Już zaczęła się repatriacja do Polski, szykowali się moi koledzy do wyjazdu, Szwedowicz i wielu innych wyjechali.
Ci, co zostali, brali udział w połączeniu dwóch szkół – naszej nr 3 i żeńskiej nr 5, która była przy filharmonii. Wszyscy więc uczyliśmy się w filharmonii. A po kilu latach – na Antokolu, w gmachach, które są dla Wilna pamiątką od Piłsudskiego, przed wojną były tu dwie szkoły – im. Łucjana Żeligowskiego i im. Władysława Syrokomli.
Nauczyciele! O nich pisano nieraz w prasie, pisał „Czerwony Sztandar”, więc raczej nic dodać. Ot, kilka osobistych przeżyć.
Maszeruje na defiladzie nasza szkoła, krok dziarski, zgrabni, przygotowanie wojskowe jeszcze z czasów wojny. Na czole kolumny – dyrektorka Kurylenko i inspektor Bryo. I nagle – pieśń „Marsz, marsz, Polonio, marsz, dzielny Narodzie”. Dyrektorka chodu, Bryo – też. A było to przed Placem Orzeszkowej (dziś V.Kudirkos przyp. K. A.) na Mickiewicza. Kobiety stojące na chodniku płaczą, wołają „nasi, nasi idą”. Pisał o tym w swych wspomnieniach nauczyciel Jabłoński, tylko nie napisał, że pieśń zaczęli Władysław Korkuć i ja (w dalszych rzędach demonstracji też śpiewano polskie patriotyczne piosenki – przyp. K. A.). Później wzywano nas i innych do dyrektorki, by się dowiedzieć, kto śpiewał, kto zaczął, ale nikt nie wydał.
To właśnie Aleksander Jabłoński jako historyk uczył nas historii prawdziwej, historii Polski też, chociaż nie było tego w programie.
Pani Sucharewiczowa, Waleszkiewicz, Święcicki (matematyk-romantyk), Bohatkiewiczówna (matematyk, trudności sprawiało, że była młoda i ładna więc…), Biega – poważny i dziwny nauczyciel niemieckiego, Tomaszewska i Czekotowska – przecudowne, inteligentne panie…
No i Ludwik Kuczewski – chemik, mówiliśmy do niego Profesor. Był znany z tego, że nie stawiał piątek, jedynie na maturalnym egzaminie na piątki był hojny. A miał profesor poważanie u nas, nawet strach, bo sam się niczego nie bał. Wyznaczał nam na początku roku szkolnego numerację, usadawiał nas i tego nie można było zmieniać do końca roku, mimo że mu zarzucano „niesocjalistyczne podejście”. Do mnie mówił: „Wuju de Tuliszewski”, bo to moja Mama była z domu Kuczewska, co podkreślałem, chcąc otrzymać lepsze stopnie. Ale były takie na jakie zasłużyłem. Nauczył nas Profesor niemało. Radził iść na chemię, bo jak mówił: „jeżeli chcesz jeść chleb z masłem, a to i z serem, a to i z miodem – idź na chemię”. Nauczył nas robić kefir, materiał wybuchowy z soli, nauczył życia. Dobry był!
Biberowa – przyrodniczka, wciągnęła nas do pracy w ogródku przyszkolnym, wpoiła miłość do przyrody, roślin, kwiatów, szczególny mir miała u dziewcząt.
Tulisow – geograf. Dystyngowany, poważny, ciekawie uczył geografii, aż się chciało jechać w świat to wszystko zobaczyć. A niektórzy, co „pojechali” to nie w ten świat, opisany przez Tulisowa, stojącego zawsze przy piecu, lecz z przymusu, wyroku sądu (sam Tulisow również bywał w tamtych dalekich krajach „z przymusu” przyp. K. A. )
Polonistka Pietraszkiewicz. Wtedy wydawała się nam stara, ale ona była młoda duchem, silna. Dobrze nas uczyła, ale i na stopnie była skąpa. No bo i my nie byliśmy pisarzami, raczej wilniukami. Wpoiła nam miłość do mowy ojczystej, do wszystkiego, co polskie.
Olga Moroz, zajadła sowietka, rosyjskiego uczyła nieźle, lecz naszego ducha, polskiego hartu nie złamała. A chciała. Bo jak ocenić taki fakt: wywołuje ona do tablicy Rudalewicza, ten wstaje, podaje dzienniczek i mówi „proszę postawić mi dwóję, bo ja rosyjskiego nie umiem i nie będę się uczył”. Moroz i dyrektorka Kurylenko wszystko robiły, aby nasza szkoła była radziecka, ale nic im nie wyszło. Byliśmy od dziada pradziada Polakami i takimi jesteśmy!
Bryo – mały, ryży, z wąsikiem i stale latającymi oczami. Abram! Robił wszystko, co mu kazano, by przetrwać. Takie były czasy!
Byli w naszej szkole i Rosjanie, i Żydzi, i Litwini. Lituanista Chlebinskas jako pierwszy potrafił podciągnąć nas z litewskiego, bo przed nim każdy rok szkolny zaczynaliśmy z elementarza „Saulute”.
Moi koledzy z klasy. O wszystkich napisać nie potrafię, choć wszyscy są w moim sercu. Wszyscy są współtwórcami tego, co ze mnie wyrosło i dzięki im za to.
Marian, Czarna Mańka, Szyrwiński. Z nim byłem najbardziej bliski, z nim przeważnie były i radosne i smutne chwile. Miał w sobie coś, co pociągało, co zmuszało równać się z nim, był zdolny, sprytny, szczery, uczciwy. Jest lekarzem, mieszka w Polsce. U niego w domu bywałem najczęściej, mieszkali na Niemieckiej, tam spędzałem wiele miłych, czasami szumnych chwil. To on nazwał mnie Bykiem, tak i zostało.
Sylwester Pietrukaniec, Wasal, czyli Harpagon, czyli Skąpiec. Był oszczędny, pisał na skrawkach papieru drobnym maczkiem. Ale też mądry, uczciwy, koleżeński. Zmarł przedwcześnie.
Dwaj bracia Aleksandrowiczowie – starszy Zbych – duma sportowa o przezwiskach Fryc i Aleks, bo nosił poniemieckie ubranie i czapkę, młodszy Stach – kolega co się zowie.
Stach Jakutis – dziennikarz, przemiły kolega, był naczelnym redaktorem dziennika „Czerwony Sztandar”. Odszedł przedwcześnie.
Jurek Zajączkowski – artysta, kawalarz, niezrównany na scenie.
Władek Korkuć – obecna sława, propagator kultury polskiej, założyciel wielu zespołów polskich na Wileńszczyźnie, szczególnie szkolnych. A w szkole? O Boże, przecież nie mógł wiersza powiedzieć, bo się jąkał. Proponowano więc mu wiersz zaśpiewać. I wychodziło, i śpiewał, i śpiewa do dziś. I wcale się nie jąka (Władysław Korkuć zmarł 18 października 2014 r., przeżył o wiele lat autora wspomnień. Przyp.red.)
A jeszcze trzej nasi archiwiści: Doktor Hiwi to oczywiście Olgierd Korzeniecki, okulista, inaczej znany jako Korzeń, skromny, spokojny, ale z charakterem. Zbigniew Rymarczyk Rymcio, dusza chłopiec, obecnie zastępca dyrektora naszej „Piątki”, no i Jan Pakalnis, czyli Pakal, a sam siebie nazywa Jan, Jonas, Iwan. To ten, co nam nie daje spokoju, byśmy pisali swe wspomnienia. To za jego sprawą powstały te wspomnienia, i jak myślę, cały szereg innych. Dzięki temu nasza klasa żyje! (...)
Dzięki ci, Szkoło, Pomogłaś mi też w tym, że zostałem prawnikiem. Chciałem zostać lekarzem czy marynarzem, na medycynę nie wstąpiłem, a w marynarce otwarcie powiedzieli „Poliakow nie bieriom”, więc poszedłem na prawo na Uniwersytecie Wileńskim, które ukończyłem celująco. Myślę, że ku temu przyczynił się udział w tzw. Komitecie Szkolnym (Uczkomie), kiedy walczyliśmy o porządek i prawo w szkole.
To by było o szkole wszystko, choć w wielkim skrócie. Chwała nam, chwała klasie, chwała szkole! Jest szkoła, dobra szkoła. Dzięki za te spotkania „20 lat później” i następne 10+5+3 itd. Daj Boże spełnienia marzeń naszej „Trójki”-OK+JP+ZR, którzy planują spotkania w 2000 roku, a nawet w 2030. Oby! Oby!. Bo „gdy nas nie będzie, nikt się nie dowie, czy dobrze było nam czy źle”.
Więc!?
Zawsze Wasz
Zdzisław Czesław Tuliszewski (Cyba, Byk, Tulipan, Tulikas)
Wilno, 13 marca 1994 r.”
Z bólem stawiam ostatnią kropkę. Zdzich zmarł 1 kwietnia tegoż roku. Po dwóch tygodniach od napisania powyższego „Testamentu”. Jakże tragiczny żart na prima aprilis.
Krystyna Adamowicz
Fot. archiwum Jana Pakalnisa i z zespołu „Wilia”
Początek w 967 nr. „Roty”
[Tekst zaczerpnięty z rękopisu Zdzisława Tuliszewskiego, zachowano oryginalną pisownię – przyp. red.]