Coś podobnego zdarzyło się, obawiam się, między Polakami a Węgrami. Przynajmniej taki wniosek płynie z reakcji ogółu polskich mediów na ostatnie wystąpienie Viktora Orbána w Băile Tuşnad, którego to szczęśliwie mogłem wysłuchać osobiście. Dlatego – choć to, wiem, zadanie karkołomne – spróbuję pokazać, na czym polega karykaturalność polskich przekazów.
W wystąpieniu Orbána, przejrzyście zbudowanym, polskich odbiorców na pewno najbardziej szokowała skrajnie odmienna ocena wojny. Całe rozumowanie premiera Węgier jest bowiem oparte na założeniach, które w Polsce są powszechnie negowane. Nie chodzi tu przy tym o ocenę moralną niegodziwości rosyjskiej agresji – Orbán wyraźnie powiedział, że opis racjonalny przyczyn konfliktu nie oznacza usprawiedliwienia. Inaczej zatem, niż przedstawiają to polskie media, Orbán ani nie popiera celów Rosji, ani nie uważa, że przemoc jest właściwym sposobem rozwiązywania konfliktów.
Fundamentalna różnica tkwi gdzie indziej: otóż dla premiera Węgier Rosja nie jest po prostu, jak to uważa się w Polsce, imperium zła i nihilizmu. Nie jest, przynajmniej co do zasady, państwem gangsterskim lub terrorystycznym, siedzibą globalnego Antychrysta, z którym nie wolno rozmawiać, ale należy go zniszczyć. Wojna, nawet jeśli niesłuszna, nie jest manichejskim starciem mocy światła (Ukraina plus Zachód) i ciemności (Moskwa, Putin itd.). Ma ona – niezależnie od moralnej oceny – ograniczone i wyraźne, racjonalne cele.
Według Orbána – pierwsze założenie – do wojny doszło nie dlatego, że Rosja niepowstrzymanie prze do podbijania kolejnych państw, ale dlatego, że poczuła się zagrożona i że miała do tego nie wydumane, ale realne podstawy. Moskwa domagała się dwóch rzeczy: wyraźnej rezygnacji Ukrainy z aspiracji do NATO i wyraźnej deklaracji NATO, że Ukraina się w sojuszu nie znajdzie. Nieważne, czy były to postulaty słuszne czy nie, bo z punktu widzenia prawa, zgodnie z którym każde państwo należy tam, gdzie chce, były one niesłuszne. Jednak w ten sposób definiowali swoje bezpieczeństwo Rosjanie. Widząc, że zarówno NATO, jak i Ukraina odrzucili ich żądania i jednocześnie obserwując to, co prof. John Mearsheimer nazywa faktycznym włączeniem Kijowa do sojuszu, uderzyli. W Polsce takie rozumowanie uważa się za co najmniej naiwne lub wręcz zdradzieckie. Obawy Rosjan o rozszerzenie NATO to wyłącznie pretekst – mówi vox populi.
Drugie założenie Orbána: Rosja sama z siebie nie zaatakuje NATO. Nie dlatego, że jest pokojowo nastawiona, bo nie jest, ale dlatego, że Rosjanie doskonale zdają sobie sprawę z dysproporcji sił. Zachód jest militarnie od Rosji wielokroć silniejszy. Moskwa to rozumie, dlatego postanowiła uderzyć na Ukrainę, gdy ta jeszcze w NATO nie była. Nie mamy zatem do czynienia ze złem, które musi się rozlewać, bo taka jest jego natura, ale z brutalną, egoistyczną kalkulacją Moskwy i dążeniem do zapewnienia sobie bezpieczeństwa z pogwałceniem praw innego. W Polsce dominuje inny pogląd: Ukraina to tylko pierwszy podbój na drodze rosyjskiego imperializmu. Jeśli nie powstrzyma się Rosji na Ukrainie, to nastąpi atak na państwa NATO – może Litwę, Łotwę, Estonię, może Polskę. Skąd to wiadomo? Stąd, że Rosja jest właśnie imperium zła. Podbija, bo musi. Padnie Ukraina, to zacznie się napaść na Polskę. Stąd też w Polsce tak popularne jest osobliwe porównanie Rosji z Trzecią Rzeszą. To o tyle dziwne, że jeśli już szukać analogii historycznych, to obecna Rosja znacznie bardziej przypomina walące się imperium otomańskie, które od końca XVIII w. krok po kroku traciło siły, niż prężnie prące do światowej hegemonii imperium Hitlera.
Kto się myli w opisie rzeczywistości? Węgrzy – bo Orbán jest tu wyrazicielem ogółu – czy Polacy – bo pod tym względem władza i opozycja nie różnią się bardzo? Orbán wspomniał, że dla Węgrów wojna Rosjan z Ukraińcami to wojna dwóch narodów słowiańskich. Dlatego Polacy angażują się w nią emocjonalnie po stronie Ukraińców, a Węgrzy nie. Moim zdaniem to formuła zręczna, która, gdyby została przyjęta nad Wisłą, pozwoliłaby na utrzymanie dobrych stosunków z Budapesztem mimo różnicy w ocenie konfliktu. Polacy mogliby nadal twierdzić, że Węgrzy nie rozumieją Rosji, a Węgrzy obstawać przy swoim. Inaczej: nie spierajmy się o podejście do wojny, mamy inne wspólne interesy, szczególnie w odniesieniu do Unii, choćby obronę przed ideologią imigracyjno-genderową. Gdybyśmy potrafili w tej sprawie zrezygnować z roli Katona międzynarodowej moralności, byłoby to dobre rozwiązanie.
Paweł Lisicki
www.DoRzeczy.pl
Komentarze
Teraz NATO rozszerza się i jeszcze bardziej przybliża do granic Rosji, gdy wstępują do sojuszu Finlandia i Szwecja.
A z tylnego siedzenia wojnę prowokował i w jakiś sposób nią steruje kolaborująca z Kremlem polityka niemiecka.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.