Fiasko unijnego szczytu
Szczyt w Wilnie, zgodnie z przewidywaniami, zakończył się ukraińskim fiaskiem. Prezydent Wiktor Janukowycz nie podpisał umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, parafowały ją za to Mołdawia i Gruzja. Nad Wilnem uniósł się fetor porażki unijnej dyplomacji, a powiał zefirek sukcesu Rosji. Tak przynajmniej puentowały to wydarzenie mainstreamowe media. Ojcowie głośno akcentowanego niepowodzenia zapadli się nagle pod unijną ziemię, bo Brukseli nigdy nie przychodziło łatwo picie kielicha goryczy. Sprzeciw z reguły wywoływał tam furię. Choćby wtedy, gdy obywatele Francji, Holandii czy Irlandii wyrzucili do kosza unijną konstytucję. Ich odrębnego zdania nie uszanowano i nie zaakceptowano nigdy, a referenda powtarzano aż do skutku. W imię demokracji, oczywiście. Ale i po drugiej stronie barykady, w Moskwie, nie było słychać głośno otwieranego szampana. Dobrze wiedziano, że to dopiero preludium, a ukraińska płyta będzie jeszcze grana przez wiele lat. I tak klucha wileńskiego szczytu stanęła wszystkim w gardle. Nastał czas wzajemnego oskarżania i oczekiwania na to, co przyniesie jutro.
Ogłoszono rewolucję
A jutro przyniosło „nieoczekiwany" zwrot akcji. Na ulice Kijowa, jak przed laty, wylegli Ukraińcy, a słynny już Majdan zapełnił się demonstrantami. Doszło do starć, przyjazdu polityków z ościennych państw, bojowych przemówień. Ogłoszono rewolucję. Wszystko jak wtedy doskonale wyreżyserowane, nawet miejsce wybrano to samo. Jedynie wiodący kolor na głównym placu ukraińskiej stolicy zmienił się z pomarańczowego na niebieski oraz, o zgrozo, na banderowski, brunatno - czarny. I tylko naiwny obserwator mógł uwierzyć, że wydarzenia te są czystym przypadkiem. Fakty są takie, że jest to odwieczna próba sił między Wschodem a Zachodem. A ludzie i cała reszta, wraz z dopasowaną do sytuacji ideologią, stanowią tylko tło rozgrywanej bitwy. Im wcześniej zrozumieją to państwa Europy Środkowej, jak Polska czy Litwa, tym lepiej. A jest się nad czym zastanawiać. Ukraina w Unii niekoniecznie musi oznaczać dla nas „lepiej".
Czas chaosu
Ideę partnerstwa wschodniego należy rozumieć jako swoistą próbę sił pomiędzy Unią a Rosją. Chodzi w nim głównie o poszerzenie unijnej strefy wpływów o tereny tradycyjnie, bo od czasu upadku I Rzeczypospolitej, zarezerwowane dla Rosji. Krótki epizod międzywojenny niczego w tym względzie nie zmienił. Ukraina, tak jak Białoruś, jest domeną wpływów rosyjskich. Bez tej świadomości podejmowanie jakichkolwiek działań politycznych na wschód od Bugu jest jak stąpanie po dyplomatycznym polu minowym, pełnym niespodzianek. Tak było w 2005 roku, gdy deklarowana wcześniej jedność ukraińskiej opozycji nie przetrwała próby czasu. Szybko okazało się, że pomarańczowa rewolucja, jak każda poprzednia w historii, zaczęła zjadać swoje dzieci, a jej liderzy Julia Tymoszenko i Wiktor Juszczenko stali się zaprzysięgłymi wrogami. Nastał czas chaosu, opanowany dopiero przez prorosyjsko nastawionego Janukowycza. Ten zaś niespodziewanie zrobił zwrot w stronę prezydenckiego autorytaryzmu. I taka jest właśnie Ukraina, nieprzewidywalna i chaotyczna. To prawda pierwsza do zapamiętania. Jak zatem postępować z Ukrainą? Przede wszystkim rozważnie i z zimną krwią, bez emocji, które w przypadku tego państwa są zgubne.
Strategiczny konkurent
Spójrzmy na Ukrainę nieco inaczej. Ten większy od Polski i wielokrotnie większy od Litwy kraj, gdyby ziściły się plany ukraińskiej akcesji do Unii, należy traktować jak strategicznego konkurenta. Pamiętajmy, że konsekwencją każdego stowarzyszenia jest pełna integracja i członkostwo w strukturach europejskich. Tak było również z naszymi państwami. Czy z pełną świadomością chcemy, aby Ukraina stała się w przyszłości członkiem UE? Oznaczałoby to dla nas wielkie problemy. Z pewnością doszłoby do przesunięcia w budżecie Unii olbrzymich środków finansowych na rzecz Ukrainy. Musiałoby to odbyć się kosztem ich obecnych beneficjentów, czyli nowych państw członkowskich, od Estonii poczynając, przez Litwę i Polskę, a na Rumunii kończąc. Chodzi tu przede wszystkim o środki spójnościowe i strukturalne. Ale to, co powinno nas jako kraje rolnicze najbardziej niepokoić, to przesunięcie środka ciężkości w finansowaniu rolnictwa. Ukraina, gdyby została członkiem Unii, stałaby się jej największym krajem rolniczym, a tym samym, otrzymywałaby najwięcej środków pomocowych w tym sektorze. Oczywiście kosztem naszych rolników, bo budżet Unii nie jest beczką bez dna. Ewentualne rozszerzenie, to także potencjalne problemy w handlu. Tańsze, ukraińskie produkty rolne bez problemu wyparłyby ze wspólnego rynku europejskiego te produkowane u nas. Jest to aż nadto oczywiste. To samo dotyczyłoby europejskiego rynku pracy. Po otwarciu granic, tańsi ukraińscy pracownicy z łatwością zajmowaliby miejsca naszych. W ten sposób zafundowalibyśmy sobie kolejną wędrówkę ludów w Europie, i to na skalę większą niż ta po rozszerzeniu w 2004 roku. Czy tego właśnie potrzebujemy? A jeśli nie, to skąd ta panika po fiasku wileńskiego szczytu?
Zakładnicy doktryny Giedroycia
Wydaje się, że powody takich nastrojów są dwa, choć łączy je wspólny mianownik - antyrosyjskość. Po pierwsze, do integracji Ukrainy z Unią prą Niemcy. I bynajmniej nie z powodów politycznych. Niemcy pokazały już niejednokrotnie, że w imię własnych interesów potrafią dogadać się z Rosją ponad głową całej wspólnoty. Przykładem na to była budowa gazociągu Nord Stream łączącego oba kraje. Stało się tak pomimo sprzeciwu Parlamentu Europejskiego oraz wielu państw, których bezpieczeństwo energetyczne zostało zagrożone. Ale Niemcom, w tym przypadku, chodzi w głównej mierze o handel i nowy, wielki ukraiński rynek zbytu dla niemieckich towarów. Dzisiaj jest on opanowany przez rosyjskie firmy. Jak pokazują statystyki, zawsze po każdym rozszerzeniu Unii, najwięcej zyskiwała gospodarka niemiecka. Stąd, w kontekście Ukrainy, wzięła się ich antyrosyjskość gospodarcza. Rozszerzenie o Ukrainę dałoby też Niemcom możliwość stworzenia swoistego bypassu, pomniejszającego znaczenie Polski w tej części Europy. Ukraina byłaby doskonałą przeciwwagą dla pozycji Polski w strukturach europejskich, to pewne. Po drugie, do integracji Ukrainy prze także Polska, z pobudek prawie wyłącznie politycznych. Od początku istnienia III RP, Polska jest zakładnikiem doktryny Giedroycia w stosunku do całej polityki wschodniej. Zakłada ona istnienie antyrosyjskiego pasa ochronnego od Bałtyku aż po Morze Czarne i Kaukaz, z pełnym zaangażowaniem każdego z tworzących go państw. Tyle, że jest to brnięcie w ślepą ulicę permanentnego konfliktu interesów z Rosją, prowadzenia dyplomatycznej wojny podjazdowej bez względu na koszty. Bo w doktrynie tej cel uświęca środki. Na jej ołtarzu, gorliwi wyznawcy zdążyli już złożyć mniejszość polską na Białorusi, używając jej, wbrew zdrowemu rozsądkowi, do walki przeciw dyktaturze promoskiewskiego Łukaszenki. W efekcie doszło do uwiądu organizacji polonijnych w tym kraju. Dla rzekomego „dobra" sprawy przymyka się także oczy na jawną dyskryminację Polaków na Litwie, po to tylko, aby w swoim doktrynerskim obozie utrzymać państwo litewskie. To dlatego Litwa nie wywiązuje się w pełni z zobowiązań traktatowych ani też nie respektuje konwencji międzynarodowych w odniesieniu do mniejszości polskiej. A wszystko to w imię anachronicznej już dziś, bankrutującej na naszych oczach, doktryny Giedroycia. Ukraina jest tego obrazu dopełnieniem. W całej tej sprawie nie o ideę wolności idzie, lecz o emocje i pieniądze. Przyznał to zresztą otwarcie prezydent Janukowycz, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, w którą stronę płynie w jego kraju gaz. Unia nie wyłożyła żądanych 20 mld euro na zrekompensowanie podwyżki cen rosyjskiego gazu, co z pewnością nastąpiłoby po podpisaniu stowarzyszenia. Nie o ideę integracji europejskiej chodzi władzom Ukrainy, lecz o pospolity polityczny handel. To prawda druga, którą warto przyswoić. A zatem, jeśli nie integracja Ukrainy z Unią, to co w zamian?
Kordon państw buforowych
Należy zredefiniować politykę wschodnią Unii Europejskiej, która jest pochodną polskiej wizji europeizacji byłych republik sowieckich. Idea ściśle współpracujących państw Międzymorza, to taki sam przeżytek jak Układ Warszawski. Nie należy szukać konfliktu z Rosją, co w doktrynie Giedroycia jest nieuniknione, ale trzeba od niej skutecznie izolować się poprzez rozdzielenie stref wpływów i utrzymywanie państw buforowych, nijakich i „niczyich". Do takich należy dziś i Białoruś, i Mołdawia, i Ukraina. Ukraina nie jest, jak życzyłoby sobie wielu, państwem Zachodu. Nie jest też państwem typowego Wschodu. To konglomerat kultur, języków i religii. Kraj podzielony wewnętrznie na dwie skłócone ze sobą części: prorosyjską i postupowską. Konflikt wpisany jest na trwałe w polityczny krajobraz Ukrainy. Odnalezienie wspólnej, jednoczącej tożsamości, zajmie jej wiele czasu i minie wiele pokoleń, zanim to się stanie. Ukraina to dobry kandydat, ale na kraj buforowy. W żywotnym interesie państw Europy Środkowej leży istnienie krajów pomiędzy Unią a Rosją, co prawda niepodległych, ale jednocześnie słabych i bezsilnych, nie należących do żadnego z bloków. Paradoksalnie, im słabsza Ukraina i Białoruś, tym lepiej dla geopolitycznych interesów Polski czy Litwy. „Higieniczny" kordon państw buforowych, to gwarancja oddalenia w czasie odbudowy imperium rosyjskiego w granicach sowieckich. To współczesny „mur chiński" dla Unii Europejskiej. Może warto z niego skorzystać. A wewnętrzne problemy Ukrainy pozostawmy samym Ukraińcom, bo któż, jeśli nie oni rozwiążą je lepiej. My zaś zastanówmy się, czy nie podpisanie umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z Unią Europejską nie będzie natenczas najlepszym wyjściem dla wszystkich?
Dr Bogusław Rogalski, politolog
Doradca ds. międzynarodowych EKR w Parlamencie Europejskim
Komentarze
" - Ogłaszam, że Janukowycz jest moim osobistym przeciwnikiem! Wyzywam go na ring! - ogłosił Kliczko, bokserski mistrz świata wagi ciężkiej i lider ugrupowania Udar."
Na razie to Janukowycz punktuje wszystkich, za co dostaje cukierki od Putina, czyli pomoc finansową.Ale Kliczkę łapa musi ostro swędzić, a ma łapę jak szufla.
Czekam na efektowne starcie i bęcki.
W podobnej sytuacji jak Polska jest także Litwa. Im dalej na zachód, tym cena niższa. Rosja nie ukrywa, że traktuje dostawy gazu jako element gry politycznej.
Właśnie obniżyła Ukrainie cenę z ok. 400 USD do 268,5 USD za 1000 metrów sześciennych, co ma obowiązywać już od stycznia.
UE będzie trudno konkurować o względy Ukrainy z takim "dobrym wujaszkiem" jak Rosja. Ta batalia zdecydowanie jest wygrana przez Putina.
A już jutro delegacja ukraińskiego rządu udaje się do Moskwy. Nie do Brukseli, nie do Wilna, ale do Moskwy, by tam złożyć wiernopoddańczy hołd.
Ten niedźwiadek potrafi pogruchotać kości...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.