Premier Węgier Victor Orbán wyrósł w oczach unijnych biurokratów na największy czarny charakter. Europejski salon okrzyknął go wrogiem nr 1 „postępowej" Europy. Nazwany został wielkim hamulcowym integracji europejskiej. Przeciwko niemu i rządzonym przez niego Węgrom wytoczono najcięższe działa. Czy słusznie? Cóż takiego uczynił ten węgierski polityk, że odsądza się go od czci i wiary? Ośmielił się w imię interesów własnego kraju i społeczeństwa powiedzieć „nie" dyktatowi Brukseli. A to już wystarczyło do rozpoczęcia procesu infamii. Stanowcze „nie" Orbána wybrzmiało dość mocno na sali plenarnej w Strasburgu, gdy na początku lipca Parlament Europejski przyjął krytyczny i potępiający Węgry raport. Premier Orbán, w stylu największych mężów stanu, odmówił przyjęcia niesprawiedliwego sprawozdania piętnującego jego kraj. Od tego czasu, pomimo okresu wakacyjnego, trwa medialny i polityczny atak rozsierdzonych pseudoliberalnych mediów oraz lewicowych polityków. A Komisja Europejska zastanawia się nad rodzajem sankcji, jakie zamierza nałożyć na Węgry.
Czym Unia straszy? Wachlarz sankcji ograniczających prawa członkowskie jest szeroki. Unia, na wniosek Komisji, może odebrać prawo do korzystania ze środków pomocowych. Może też odebrać państwu prawo do głosowania w unijnych organach albo prawo do posiadania komisarza. Może zamknąć granice celne. Ale obowiązki takiego państwa pozostałyby takie same, z płaceniem składek włącznie. Jaki scenariusz będzie realizowany w przypadku Węgier, pokaże niedaleka przyszłość. Wszystko zależeć będzie od tego, ilu przywódców europejskich wesprze premiera Węgier. Jak na razie chętnych jest niewielu. I to jest największy problem Viktora Orbána. Bo dzisiaj realnym sprzymierzeńcem dla niego może być tylko premier Wielkiej Brytanii David Cameron. To poważny europejski gracz, którego, tak jak Orbána, Unia próbuje wyautować. Na szczęście dla zdrowo myślących Europejczyków nie będzie to takie proste, bo scenariusz, zakładający, że Orbán podda się i ulegnie naciskom, jest mało prawdopodobny. Po pierwsze, dlatego, że premier Węgier wierzy w to, co robi. A po drugie, czuje, że w ten sposób służy najlepiej swojemu narodowi. Poparcie, jakim się cieszy w sondażach, jest tego dowodem. Niezmiennie od 2010 roku, odkąd Fidesz sprawuje władzę, około dwie trzecie Węgrów popiera politykę swojego premiera. Ciężko jest ten fakt przełknąć eurokratom. Dla Orbána natomiast jest to koronny argument na to, że postępuje słusznie, zgodnie z własnym sumieniem i oczekiwaniami rodaków. Obiektywnie patrząc, to Viktor Orbán ma rację.
Wróćmy raz jeszcze do oskarżeń kierowanych pod jego adresem. Cóż takiego złego uczynił, że naraził się na frontalny atak instytucji unijnych? Otóż nie zgodził się na odebranie przez Unię swobody w konstruowaniu własnego prawa i własnej państwowości we własnym kraju. Nie zgodził się też na wprowadzanie na Węgrzech świata wartości według unijnego, czyli lewackiego, wzorca, sprzecznego z dwoma tysiącami lat chrześcijańskiej tradycji Europy. Mając większość konstytucyjną wprowadził zmiany wzmacniające Węgry i uniezależniające je od nacisków międzynarodowych. Zapowiedział spłacenie do końca 2013 roku niebagatelnego długu 20 mld euro, zaciągniętego przez jego socjalistycznych poprzedników w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Wezwał też MFW do zamknięcia swojego przedstawicielstwa na Węgrzech. W ten sposób pokazał, że mimo kryzysu można odzyskać suwerenność gospodarczą i odciąć się od wpływów międzynarodowej finansjery. Poprzez zmianę w węgierskiej konstytucji zwiększył wpływ parlamentu na Narodowy Bank Centralny. Obniżył wiek emerytalny sędziów, czyszcząc tym samym wymiar sprawiedliwości z tajnych współpracowników dawnych służb komunistycznych. Zakazał prowadzenia kampanii przedwyborczej w mediach komercyjnych. Zapisał w konstytucji, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny, a to najbardziej zabolało unijnych „postępowców".
Oto rzekoma wina Orbána. Ale przecież to węgierski naród dał Orbánowi większość bezwzględną w parlamencie, uprawniającą do zmian konstytucyjnych. Ten sam naród nadal te zmiany, tak jak i premiera, popiera. Czyż to właśnie nie jest istotą demokracji? Powiem więcej, jest jej treścią. Ale unijni rewolucjoniści, wszelkiej maści „nibywolnościowcy", nie chcą o tym słyszeć. Dla nich liczy się tylko cel sam w sobie, a jest nim niszczenie suwerenności państw, eliminowanie tożsamości narodowej i wreszcie usuwanie wartości chrześcijańskich z życia Europejczyków. A wszystko to w imię budowy bałwochwalczej Wieży Babel – Nowej Europy. Tyle, że jest to kolejna szkodliwa utopia w dziejach starego kontynentu. Viktor Orbán, odzyskując Węgry dla swoich obywateli, stał się jednocześnie solą w oku dla budowniczych scentralizowanego superpaństwa europejskiego. Na politycznym placu boju o przyszłość Europy Orbán mocno dzierży sztandar z hasłem: Europa Ojczyzn! I czeka na sprzymierzeńców. Ilu ich znajdzie, zależeć będzie od nas. Wszystko rozstrzygnie się po przyszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Europa będzie taka, jaką sobie wybierzemy – Europa Ojczyzn albo eurokołchoz.
PS Spośród litewskich partii politycznych reprezentowanych w Parlamencie Europejskim tylko jedno ugrupowanie opowiada się za Europą Ojczyzn budowaną na wartościach chrześcijańskich, jest nim Akcja Wyborcza Polaków na Litwie. Znaczenie tych wartości wielokrotnie podkreślał w swoich wystąpieniach przewodniczący AWPL, europoseł Waldemar Tomaszewski.
Dr Bogusław Rogalski, politolog
Doradca EKR ds. międzynarodowych w Parlamencie Europejskim
Komentarze
słowa prawdy wypowiadane przez Orbana burzą spokój rozmaitych lewaków i liberałów, którzy próbują montować inny porządek świata.
Ale za to Orban sam ma potężne polityczne "jaja" big cohones i nie wymięka.
Nic dodać, nic ująć.
A polityka prorodzinna, która by mogła poprawić fatalne perspektywy demograficzne na Litwie albo w Polsce, w tych krajach praktycznie nie istnieje.
Są prognozy, że na koniec stulecia populacja Polaków spadnie poniżej 20 milionów. A Litwinów to już pewnie nie będzie wcale.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.