Jeszcze wcześniej wymienić walutę narodową na europejską chce Łotwa. Za ambitny cel w tym kierunku nasi sąsiedzi stawiają rok 2014. Gdyby Łotyszom udało się zrealizować swe plany, Litwa zostałaby ostatnią republiką bałtycką, która jeszcze nie wprowadziła euro (Estonia zrobiła to już kilka lat temu). Może to negatywnie wpłynąć na klimat inwestycyjny w naszym kraju, argumentują zwolennicy szybkiej wymiany lita na euro. Analityk finansowy i ekonomista Gitanas Nauseda twierdzi ponadto, iż wprowadzenie euro obniży koszta zagranicznych pożyczek naszego kraju. Rocznie na tańszych pożyczkach będziemy mogli oszczędzić nawet 320 mln litów, wylicza doradca prezydenta SEB Banku.
Chcieć jednak euro, nie znaczy go mieć. Aby otrzymać zielone światło z Brukseli na wspólną walutę, należy spełnić tzw. kryteria z Maastricht (m.in. deficyt nie może przekraczać 3,5 proc.). Spełnić wymagające kryteria nie jest proste, dlatego kolejne litewskie rządy wprowadzają drakońskie cięcia i oszczędności, które odbijają się przede wszystkim na portfelu przeciętnego obywatela. Tajemnicą poliszynela jest też, że politycy nie cofają się nawet przed stosowaniem tzw. kreatywnej księgowości, by tylko ratować wysokość narzuconego deficytu. Tak było np. z pieniędzmi w służbie zdrowia. 200 mln zostało sztucznie zamrożonych dla borykających się z dużymi kłopotami finansowymi placówek medycznych tylko po to, by nie przekroczyć deficytu budżetowego. Jak się mówi w kuluarach sejmowych, pieniądze mają być odmrożone po tym, jak sprawdzi nas Bruksela. Grecy też kombinowali, chciałoby się powiedzieć w tym miejscu. Nie wyszło jednak to im na zdrowie. Jaka zatem będzie cena wprowadzenia euro w naszym kraju dla przeciętnego obywatela (a o niego przecież w pierwszą kolej musi chodzić rządzącym)? Dyskusja na ten temat nawet nie została rozpoczęta. Decyzje są podejmowane arbitralnie w wąskim gronie polityków i klerków.
Tymczasem gdybyśmy weszli do strefy euro już za niespełna dwa lata, to bylibyśmy obok Łotwy najbiedniejszym krajem w klubie zamożnych i bogatych. Biorąc pod uwagę, że wprowadzeniu euro w poszczególnych krajach zawsze towarzyszył nieuzasadniony wzrost cen (handlarzom trudno oparć się pokusie, by nie zarobić na zawirowaniu finansowym), na taki scenariusz musimy być przygotowani również my. W przypadku Włoch podwyżki towarzyszące wprowadzeniu europejskiej walucie były tak dotkliwe, że nawet spowodowały tzw. strajk makaroniarzy. Włosi przez pewien czas nie kupowali spaghetti, by zaprotestować w ten sposób przeciwko horendalnym cenom na ten najpopularniejszy produkt w kraju na Półwyspie Apenińskim. Jeżeli sytuację odnieść do Litwy, to może wyjść jak w tym powiedzonku: „Póki bogaty schudnie, to biedny nogi wyciągnie". Litwy, która w UE może „poszczycić się" niechlubnymi statystykami najniższych świadczeń socjalnych i wysokości płac, na taki eksperyment po prostu nie stać.
Jak już było powiedziane na początku, nikt nie jest w stanie powiedzieć, kiedy i jak zakończy się kryzys w strefie euro. Czy do Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Cypru nie dołączą kolejne kraje wyciągające rękę po zastrzyki finansowe z Brukseli, na które to zastrzyki mają solidarnie zrzucić się członkowie eurolandu. Nierozsądne zatem byłoby wchodzenie do płonącego domu, dopóki pożar nie będzie ugaszony, obierają taktykę niektóre kraje naszego regionu np. Polska. Litwa koniecznie pcha się do awangardy.
Awangarda jest rzeczą dobrą, ale nie zawsze. Czasami cnotą jest wstrzemięźliwość, wyczucie, a nawet lekki dystans.
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
O takie hasło reklamowe mogliby dać na litwie. Czy za tym ich pośpiechem tak naprawdę leży dobro ogółu? Kolejnego kryzysu Litwa nie wytrzyma. Jeżeli u nas wzrosną ceny jeszcze bardziej wszyscy masowo pojadą na zakupy do Polski.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.