O tym, jaki był ten jubileuszowy, inny niż wszystkie, rok dla Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie – Teatru Studio, o planach i nadziejach, o smutkach i radościach, o nowym i starym pokoleniu rozmawiamy z Lilią Kiejzik, wieloletnią reżyser i kierowniczką PST.
– Kiedy wkroczyliście w 2020 rok, mieliście zaplanowane premiery, spotkania, festiwale i sporo atrakcji dla swego wiernego widza, któremu poświęciliście 60 lat artystycznej działalności. W jaki sposób udało się to zrealizować?
Planowaliśmy na ten rok obchody 60-lecia Polskiego Studia Teatralnego – Teatru Studio. I z radością muszę przyznać, że prawie wszystko, co zaplanowaliśmy się odbyło, tylko w nieco innej formie. W styczniu i lutym jeszcze mieliśmy możliwość zagrać na scenie, spotkać się z widzem na żywo. Odbyło się też nasze wspólne spotkanie w restauracji „Sakwa”. Natomiast już w marcu okazało się, że trzeba wszystko zmienić. Ale jeszcze wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ten rok aż do końca będzie tak trudny.
Pierwsze nasze spektakle – to były niedzielne bajki na „dzień dobry” dla dzieci. Okazało się, że dzieci bardzo chętnie oglądają nasze nagrania. Potem stwierdziliśmy, że trzeba też wyjść do dorosłych. Wznowiliśmy spotkania poetyckie we środy. Było to swoiste odwołanie do źródeł naszego teatru: pani Janina Strużanowska, zakładając teatr, zaczynała od poezji. Mówiliśmy o tych poetach, którzy tworzyli Środy Literackie w Wilnie. Oczywiście, musieliśmy się przełamać. Inny jest czas transmisji online, a inny spektakli „na żywo”. Odbyły się „nasze” dwa festiwale: „TransMisje” i „MONOWschód”. Maksymalnie wykorzystaliśmy przerwę w kwarantannie: we wrześniu udało się nam zorganizować premierę i prapremierę spektaklu „Spotkanie z kabaretem”. Sporo też spotkań odbyło się w Trokach w ramach festiwalu „TransMisje”.
– Festiwal „MONOWschód”, którego organizatorem jest PST, ma hasło „Być bliżej widza”. Tym razem przenieśliście się do przestrzeni wirtualnej i ten widz teoretycznie oddalił się od was, ale paradoksalnie, to bliżej być nie można – zagościliście w domach widzów…
Przejście do Internetu przyniosło piękne owoce. To było ciekawe doświadczenie, ale wszyscy z utęsknieniem czekamy na zakończenie tego całego zamieszania z pandemią. Całkiem nieźle jest raz czy dwa razy do roku zrobić taką sztukę na szklany ekran, ale jesteśmy jednak przywiązani do sceny, do sali teatralnej. Online jest trudniej, ponieważ człowiek pracuje na innym poziomie, są inne wyzwania. Na scenie można nie zauważyć błędu, łatwiej wybaczyć go aktorowi, natomiast nagranie, wielokrotnie przeglądane – bez możliwości poprawienia błędu – wymaga perfekcyjnego zagrania lub wielu godzin powtarzania tego samego ujęcia, nie ma tutaj miejsca na magię teatru. Obchodziliśmy też Rok św. Jana Pawła II, zwieńczony treściwym i pięknym w wymowie programem online. Potem odwiedziliśmy miejsca w Wilnie, gdzie jest upamiętniony.
Podczas festiwalu MONOWschód, a był to piąty festiwal, odbyły się przedstawienia i z Rzeszowa, i naszych teatrów. W końcu grudnia będzie przedstawienie ze Lwowa i Lublina. Co można było przekazać online, to zrobiliśmy.
W roku jubileuszowym ustaliliśmy, że warto przywołać wspomnienia o ludziach, którzy zakładali teatr, to m.in.: Władek Krawczun, Ania Gulbinowicz, Hania Balsienė, córka Janki Strużanowskiej. Teraz są z nami jako widzowie, rodzice i dziadkowie aktorów. Cieszą się, że ich latorośle biorą udział w konkursach, festiwalach, w spektaklach. Jak co roku z Oddziałem ZPL m. Wilna przygotowaliśmy na koniec grudnia noworoczną bajkę dla dzieci. Na mikołajki wystawiliśmy dla dzieci Koziołka Matołka. Cieszymy się z wyników oglądalności, komentarzy, ale tak chce się być z ludźmi na żywo.
– Wszyscy żartują, że pandemia wyzwoliła w nas nowe możliwości. Dzięki wsparciu Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie” teatr miał okazję nie tylko wejść do rzeczywistości wirtualnej, ale też nagrać film. Jak się czuliście w roli filmowców?
Żartujemy, że w razie czego, zostaniemy aktorami filmowymi… Trudno powiedzieć, czy to trudniej, czy łatwiej. Nagrywania filmu były bardzo intensywne: pracowaliśmy przez całe 5 dni. Tak byliśmy tym pochłonięci, że zapomnieliśmy o całym świecie spętanym pandemią. Przenieśliśmy się do lat trzydziestych i przyznaję, że czuliśmy się tam dobrze… Mieliśmy ciekawą przygodę z tzw. siódmą muzą. Zobaczymy, jak nam to się udało. Zapraszamy w wieczór 31 grudnia o godz. 21.05 do obejrzenia w TVP Wilno. Dzień wcześniej, na kanale YouTube odbyła się prapremiera spektaklu Piotra Kościńskiego „Troje w chacie” w reżyserii Sławomira Gaudyna, gdzie zagrali Edward Kiejzik, Alina Masztaler i Oskar Wygonowski, Agata Gornatkiewicz. Czy widzowi taka forma spektaklu telewizyjnego odpowiada? Trudno powiedzieć. Trzeba byłoby zrobić jakiś sondaż wśród odbiorców…
– Można powiedzieć, że ten rok był dla was eksperymentalny…
Przykro nam, że nie odbyły się wyjazdy, spotkania. Na szczęście pozostaliśmy ze wszystkimi w kontakcie. Rzeczywistość była wirtualna, ale kontakt realny. Jestem wdzięczna tym wszystkim, którzy są obok nas, stale są z nami. Przede wszystkim nauczycielom: oni wyjątkowo potrafią zaszczepić wśród młodzieży zamiłowanie do teatru, do sztuki. Wielu z tych, którzy niegdyś grali w zespole, bardzo chętnie organizuje swoich uczniów, nawet wynajdują młode talenty. Są to m.in. Nadieżda Rusiecka, Małgorzata Wasilewska z Progimnazjum im. Jana Pawła II, Alina Masztaler z Gimnazjum im. św. Jana Pawła II, Marek Pszczołowski w Zujunach, Robert Polakowski w Rudominie, Irena Dziugiewicz w Liceum Adama Mickiewicza. Natomiast z Gimnazjum im. Szymona Konarskiego jest stała współpraca, ta szkoła wydała chyba najwięcej aktorów. Często nauczycielki dzwonią do mnie z propozycją: „a nie wzięłabyś tego czy innego”. Młodzi przychodzą, próbują swoich sił. Często zostają puszczani na głęboką wodę, bo albo ktoś ma talent i czuje scenę, albo nie – wtedy nie ma sensu granie na siłę. Można być w teatrze i nie grać na scenie. Dla każdego znajdzie się zajęcie. Jest wiele osób, których nie widać, ale bez których nie można się obejść. Zresztą, łamy gazety nie pozwolą wymienić wszystkich osób, które są zaangażowane w nasz teatr. Są to wspaniali młodzi ludzie, całe rodziny – wszystkich ogarniam teraz życzliwa pamięcią, choć nie mogę każdego wymienić z osobna. Każdy, kto wnosi choć cząstkę siebie do teatru jest zauważony i bardzo ceniony.
Wiem też, że nasz wierny widz w tym trudnym roku był z nami. Zawsze mieliśmy telefony z pytaniem: „Co dalej?”, „Jak żyjecie?”, „Chciałoby się obejrzeć was na żywo”.
Jestem wdzięczna za wsparcie Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie”, Departamentowi ds. Mniejszości Narodowych, Ministerstwu Kultury RL, Ambasadzie RP w Wilnie za to, że jest stale z nami. Wiele spektakli realizujemy przy współpracy z Pałacem Kultury w Trokach. Dziękuję też wszystkim mediom, które są z nami i naświetlają naszą codzienność. Przede wszystkim dziękuję widzom, którzy są w teatrze i przed ekranem. W tym roku było sporo ważnych dat, staraliśmy się je upamiętnić. Tak więc rzeczywiście rok eksperymentalny pod względem nowych wyzwań, a jednak potwierdzający, że człowiek i jego odbiór sztuki jest ciągle wyzwaniem. Nie spoczywamy na laurach, idziemy dalej…
– PST łączy ludzi różnych pokoleń. Wynajduje Pani wciąż nowe, młode talenty. Przy tym ci „starzy” też nie rezygnują z teatru. Jaka jest recepta na przyciąganie ludzi do zespołu?
Trzeba kochać swoją pracę i być z ludźmi, z którymi się pracuje. Tego nauczyłam się od Janiny Strużanowskiej. Pamiętam, gdy w wieku 15 lat przyszłam do teatru, to czułam się tutaj jak w domu. Mogłam się podzielić moimi niepowodzeniami, radościami. Teatr stał się rodziną, która wysłucha, wesprze, pomoże. Mnie było dobrze i dlatego staram się tworzyć podobną atmosferę. Często słyszę od moich „starych” aktorów i widzów: „Lilu, dziękuję, że jesteście, słyszymy was, oglądamy”. To jest najważniejsze.
W ciągu tych lat ukształtowała się także grupa zawodowych aktorów, którzy na co dzień grają w teatrze na Litwie i w Polsce, a z którymi bardzo dobrze układa się nam współpraca. Mają ukończone studia aktorskie, reżyserskie, muzyczne. To m.in. Czesław Sokołowski, absolwent konserwatorium, Monika Jodko i Jolanta Gryniewicz, które ukończyły wokal. Agnieszka Rawdo jest aktorką teatru litewskiego; podobnie Oskar Wygonowski. Także Alina Masztaler, absolwentka szkoły aktorskiej w Łodzi, i Edward Kiejzik, absolwent Akademii Teatralnej. Współpracujemy z aktorami z Polski – Piotrem Cyrwusem, Cezarym Morawskim, Anią Zagórską, Stanisławem Górką. Od lat i również przez cały ten pandemiczny rok pracuje z nami Sławek Gaudyn.
Są też aktorzy, którzy już grają 35 lat i ich też można nazwać zawodowcami, to – Witek Rudzianiec, z całą rodziną zaangażowaną w teatr, Marek Kubiak, Henryka Sokołowska, Mirosława Naganowicz, Zdzisław Gorbaczewski, Zbigniew Girulski, Robert Balcewicz. Są to ludzie, którzy zaczynali teatralną przygodę w wieku 16 lat, teraz są gotowi na każde wezwanie. Mogę im ufać, wiem, że nigdy nie zawiodą. Angażują swoje dzieci, współmałżonków – właściwie śmiało można stwierdzić, że nasz teatr to teatr rodzinny.
– Mówiąc o ludziach teatru nie sposób pominąć Pani syna – Edwarda Kiejzika. Dla rodzica chyba największą nagrodą jest, kiedy dzieci idą w ich ślady?
Mój syn wiele robi i jestem mu za to wdzięczna. Nie narzucałam mu tej drogi, ale na scenie jest od urodzenia. Gdy tylko zaczął chodzić zagrał krasnoludka. Teraz też jest oddany teatrowi, chociaż ma sporo obowiązków w Trokach. Jako matka jestem dumna z jego osiągnięć, widzę też ile pracy i wysiłku wkłada w realizowanie przedsięwzięć. Jako reżyser i kierownik teatru cieszę się, że mam w swoim gronie osobę tak pełną pomysłów, znającą się na współczesnych zasobach technologicznych. Dzięki temu sędziwy sześćdziesięciolatek nadal jest młodym duchem teatrem. Edek to wszystko ogarnia, wypełnia nową treścią.
– Co mogłaby Pani przekazać młodym ludziom? Jak żyć, by być spełnionym?
Najważniejsze, by robić to, co się lubi. W pracy z innymi ludźmi ważne jest wzajemne zaufanie. I u nas w teatrze wszyscy sobie ufamy. Rozmawiamy, spotykamy się i bardzo lubimy spędzać ze sobą czas. Mogę liczyć na każdego. Poczucie obowiązku, pracowitość i pasja – to droga do spełnienia.
– Czy ma Pani swoją ulubioną rolę? A może to pierwsza utkwiła w pamięci?
Pierwsza moja rola – to Marianna w „Świętoszku”. Nie lubiłam tej roli, bo w ogóle nie lubię ról płaczliwych kobiet. Wolę raczej emancypantki, rewolucjonistki. Trudno przypomnieć sobie teraz, która to rola ulubiona. Niektóre zapadły w pamięć i wywarły wrażenie, jak wtedy, kiedy graliśmy spektakl Sławomira Mrożka, a sam autor był na sali. Zresztą jest to mój ulubiony dramaturg. Byliśmy ze spektaklem „Dom na granicy” w Gdyni, na festiwalu sztuki współczesnej. Grałam wtedy enkawudzistkę. Byliśmy zaskoczeni, że na sali był obecny Mrożek, czuliśmy tremę. A jednak wszystko poszło dobrze i po przedstawieniu mieliśmy bardzo miłe z nim spotkanie.
Wielkie wrażenie i sporo emocji wywarła na nas sztuka, którą wystawiliśmy na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza. Myślę, że to jeden z najważniejszych spektakli w historii naszego teatru. Wystawiliśmy go w roku 1989, odwiedziliśmy z nim całą Polskę. Wszędzie bardzo miło nas odbierano. Ludzie mówili, że wreszcie usłyszeli język wieszcza. Grałam wtedy matkę, której zabito syna. To nieduża rola, ale chyba największa i najważniejsza. Tak, jak i spektakl. Teraz jednak myślę, że najważniejszą rolą w życiu jest być sobą, żyć w zgodzie ze swoimi przekonaniami i z innymi ludźmi.
– Jakie ma Pani wspomnienia o teatrze sprzed lat, kiedy tylko dołączyła Pani do zespołu?
Jak przyszłam do teatru jako nastolatka, to nie mogliśmy grać wszystkiego. Nie była dozwolona poezja Iłłakowiczówny czy Norwida. Nie od razu zrozumiałam, dlaczego nie wystawiamy tych utworów na scenie, skoro tak je lubimy. Bardzo często organizowaliśmy spotkania w swoim gronie i recytowaliśmy to, co zabroniła cenzura. Z czasem dotarło do mnie, jak to wszystko wygląda w praktyce, co wolno, a czego nie. Przez pewien czas współpracował z nami litewski reżyser Vladas Sipaitis, który właśnie przez cenzurę nie mógł robić sztuk w teatrze litewskim. Pracowała z nami Kazimiera Kimontaitė, od której bardzo wiele się nauczyłam. Była pierwszą kobietą reżyserką na Litwie. Miała z Janiną Strużanowską bardzo dobre kontakty, przychodziła do naszego teatru. Ona właśnie pokazała, że jeśli się czegoś bardzo pragnie, to można osiągnąć. Od niej nauczyłam się takiego hartu na scenie. Bywało też, że płakałam, bo sporo wymagała i trzeba było dać z siebie wszystko. Potem zauważyłam, że jeśli ktoś na scenie podczas prób popłacze się, to znaczy, że zostanie w teatrze na długo. Człowiek uparty – wiele osiągnie.
A wracając do wspomnień scenicznych, to warto wspomnieć też spektakl o Czesławie Miłoszu „Labirynt”. Zagraliśmy go dla poety, który akurat miesiąc po premierze odwiedził Wilno. Widać było, że mu się to spodobało. Spędzał z nami dużo czasu. Razem odbyliśmy sporo wycieczek po Litwie. Miał wtedy tylko – jak mówił o sobie – 80 lat. Cieszył się bardzo, obejrzał spektakl na Pohulance. Zauroczony był piosenką „Ogrody” w wykonaniu Krystyny Grusznis, dzisiaj Kamińskiej. Powiedział wówczas takie zdanie: „Kiedy pisałem tę piosenkę, to słyszałem akurat takie właśnie wykonanie”. To była jedna z najważniejszych pochwał.
– Długo dojrzewała u Pani myśl o wystawieniu „Dziewczynek” Iredyńskiego. Czy jeszcze jakieś marzenia i plany są do zrealizowania?
Tak, „Dziewczynki” to spełnione marzenie. Szkoda tylko, że tak mało mieliśmy przedstawień. Długie było marzenie, długo nad spektaklem pracowaliśmy, ale nacieszyć się nim nie zdążyliśmy. Mam nadzieję, że jeszcze uda się nam wystawić ten spektakl, bo ciągle jest w nim tyle do odkrycia. Z kolei na następny rok mam już pewną sztukę na oku. Chciałam to zrobić w tym roku, ale – z powodu pandemii i tego, że sztuka wymaga wielkiej obsady – odłożyłam ją na rok następny. Jest to sztuka Zbigniewa Nienackiego „Na Kasjopei zaraza” napisana w latach 70. ubiegłego stulecia. Sztuka trafiła mi w ręce. Otwieram, patrzę – sytuacja tam opisana jest taka, jaką mamy teraz. Z tym, że autor przewidział ją na 3000 rok. Mamy już obsadę i pewne plany. Jeśli Bóg pozwoli i zdrowie da, to zagramy tę sztukę w następnym roku. Miała to być fantastyka, ale jak się okazuje, mówi o naszej rzeczywistości.
– Od wielu lat z PST współpracuje Alwida Bajor. Pisze scenariusze, jest takim swoistym dobrym duchem teatru?
Alwida Bajor przez całe życie pisała nam scenariusze. Gdyby nie ona, to nie wystawiłabym w roku 1989 „Dziadów”. Ona mnie na to namówiła, a wręcz pchnęła do tego, dała porządnego kopniaka. Przygotowała adaptację dramatu. Wystawiliśmy sztukę, z której do dziś jestem dumna. Od tego zaczęła się nasza ścisła współpraca. Napisała dużo scenariuszy politycznych, poetyckich, humoresek, historycznych. Minęło już ponad 30 lat, jak wystawiamy jej sztuki. Ostatnia, którą graliśmy to „Marszałek – Żołnierz z Ducha” – spektakl o Józefie Piłsudskim na 100-lecie Niepodległości Polski. Wiem, że Alwida teraz też ma coś w zanadrzu i dzięki Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie” coś nam szykuje. Jest z nami, obok nas i wszystko, co dobre się działo, to też jej zasługa.
– Jak krótko może Pani podsumować 60 lat grania dla widza po polsku?
Duch teatru został ten sam, jaki był przy tworzeniu przez Janinę Strużanowską. To dobry kierunek i pragnęłam tą samą drogą teatr prowadzić. Natomiast sama praca się zmieniła. Na początku były inne priorytety: w tamtym czasie graliśmy na wpół po kryjomu, celem było mówienie po polsku, przełamanie bariery jaką stawiała cenzura. Teraz nie musimy się ukrywać, możemy wybierać to, co się nam podoba. Może grać u nas każdy, kto chce: i zawodowcy, i amatorzy. Tylko daj Boże nam siły i zdrowia, ale też i chęci, i… pieniędzy. Bo jeśli wcześniej wystarczało nam dość skromne uposażenie na dekorację i stroje, teraz to już to nie przejdzie. Widz oczekuje piękna i pod względem gry aktorskiej, ale też i strojów, scenografii, oprawy muzycznej i świateł. Jesteśmy dla widza, gramy wyłącznie po polsku, choć otwieramy się na innych, np. tłumaczymy spektakle na język litewski. Dzięki determinacji, dzięki miłośnikom i przyjaciołom teatru możemy realizować plany, dlatego życzymy i sobie, i naszym widzom, by wzajemność tak w dawaniu, jak i w odbiorze przynosiła radość i choć trochę zmieniała ten świat na lepszy.
– Życzymy tego samego na kolejne 60 lat i dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiały Teresa Worobiej i Monika Urbanowicz
Tygodnik Wileńszczyzny
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.