Jest Pani jedną z nielicznych absolwentek polskich szkół na Litwie, która odważyła się zostać zawodową aktorką. Jak Pani do tego szła i czy aktorstwo było Pani marzeniem?
Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, widzę, że do miejsca, w którym dzisiaj się znajduję, prowadziła mnie logiczna droga. Od dzieciństwa uczestniczyłam w różnych konkursach recytatorskich, szkolnych teatrzykach. Ważnym momentem w życiu był udział w Polskim Studiu Teatralnym, gdzie uczyłam się być ze sceną na ty.
I to właśnie wtedy rodziła się moja miłość do sceny. A marzenia?... W dzieciństwie marzyło mi się, być może, nie tyle zostania aktorką, co piosenkarką. Pamiętam jednak, że gdy nadszedł czas wyboru kierunku studiów, zastanawiałam się, czy nie musi to być coś, co jest związane z aktorstwem? Chociaż miałam na uwadze kilka wariantów zastępczych, na przykład studia edukologiczne, czy języki obce, to jednak nie miotałam się w wyborach. Wielu odmawiało mnie od tego pomysłu. Mówili, że nie warto, że zbyt trudno, że postawię na to wszystko, a i tak ode mnie nic nie będzie zależało, że zbyt dużo sił będę musiała w to włożyć… Ale ja wyobrażałam sobie, że będzie fajnie, że będzie super! Myślałam, że to, co będę grała na scenie dla każdego będzie potrzebne, przecież zasługuję na to i bardzo tego chcę. A jeżeli chcę, to znaczy, że tak i będzie.
I tak się właśnie stało!
Z początku wstąpiłam na studia reżyserskie w Kłajpedzie, ponieważ chciałam, aby nauka nie ograniczała się wyłącznie do aktorstwa, tylko ogarniała szersze spektrum sztuki teatralnej. Po dwóch latach mój wykładowca Vytautas Anužis oraz jego małżonka Velta Anužienė otrzymali ofertę pracy na Wileńskiej Akademii Muzyki i Teatru. Zaproponowali, abym ja też przeniosła się na studia do Wilna. Niczego mi nie obiecali, ponieważ należało zdać egzaminy wstępne, przebrnąć przez konkurs. Do namysłu miałam tydzień, dwa. To nie była łatwa decyzja i chociaż już miałam złożone dokumenty na studia reżyserskie w Polsce, zaryzykowałam. W moim przypadku nie wchodziły w grę studia płatne, na które po prostu nie byłoby mnie stać. Ale wyszło tak, że przeszłam wstępne egzaminy i przez cztery lata studiowałam w Wilnie. W sumie mam za sobą sześć lat nauki reżyserskiej i aktorskiej.
Na pewno w środowisku zdominowanym przez litewską bohemę artystyczną dziewczyna z Bujwidz, w dodatku Polka, wyglądała dosyć egzotycznie. Jak była Pani postrzegana przez kolegów, wykładowców?
Może z tego powodu, że mieliśmy wykładowców z tzw. starej szkoły, wszystko to, co dla przeciętnego człowieka mogłoby się wydawać minusem, a nawet wadą, dla mnie to, że jestem Polką ze wsi stało się ogromnym plusem. Nasi wykładowcy utworzyli kurs z bardzo ciekawych ludzi, pochodzących ze wsi, z różnych zakątków Litwy, którzy częstokroć nie mieli zielonego pojęcia, co to takiego teatr. I właśnie o to chodziło, żeby nie być zbyt zepsutym. Niektórzy studenci, którzy już mieli siakie takie pojęcie o zawodzie, miewali spore trudności, żeby siebie przełamać i zacząć od początku. A ja byłam jak czysta kartka papieru – dziewczyna ze wsi, z trochę naiwnym, ale szczerym i prawdziwym podejściem do otaczającego świata. To było postrzegane pozytywnie i wykładowca zawsze kolegom stawiał mnie za przykład charyzmy i temperamentu.
Niektórzy moi koledzy z roku na starcie byli trochę zamknięci, trudniej im było na scenie coś z siebie wydobyć. A dla mnie to nawet lżej szło, bo strachu nie miałam, a i odwagi miałam więcej.
A kwestia dyskryminacji ze względu na narodowość, słowiański akcent…
Nigdy tego nie doświadczyłam, chociaż często rozmawiałam z kolegami o tych sprawach. Dla nich te problemy w ogóle nie istnieją. Może dlatego, że byłam otoczona ludźmi sztuki, których inne sprawy w życiu obchodzą. Nikt nie miałby podstawy mnie jakoś dyskryminować, ponieważ dużo pracowałam, nigdy się nie leniłam, bardzo się starałam i od wykładowców nie miałam żadnych zastrzeżeń. Wszystko było wyrównane, ponieważ w sztuce inny język obowiązuje.
A więc różne doświadczenia życiowe kształciły w Pani aktorkę. Czy trudno było się uczyć tego fachu?
Zawsze najtrudniejszy jest ten pierwszy rok. Gdy wszystko jest takie nowe, to, wiadomo, potrzebujesz wsparcia, akceptacji. Rodzice szanowali mój wybór i wspierali, lecz z czasem dla każdego z nas rodziną stali się koledzy na roku i wykładowcy, którzy mogli coś doradzić. Bo jak mógłby ktoś ze strony zrozumieć, że w tym konkretnym miejscu sztuki nie udaje mi się płakać, a płakać trzeba… Jakie tu skojarzenia, jakie wspomnienia przywołać, żeby zapłakać?...
A po prostu trzeba wierzyć, wczuć się w rolę, w sytuację odgrywającą się na scenie. Całe nasze studia i praktyka polegają na tym, żeby poprzez własne wspomnienia, skojarzenia, doświadczenia rozwijać w sobie czułość, skalę emocjonalną. I im więcej takich doświadczeń w życiu, tym lepiej. Z czasem wchodząc w rolę utożsamiasz się ze swym bohaterem, coś się przeobraża w twoim ciele, dajesz mu taki impuls, że to, co się dzieje z nim, naprawdę dzieje się z tobą.
A jaka jest ulubiona Pani rola? Z jakimi reżyserami lubi Pani pracować?
Ulubiona rola to zdecydowanie Nina Zarecznaja w spektaklu „Mewa” Czechowa, w reżyserii Oskarasa Koršunovasa i szekspirowska Julia. Wielki ślad dla mnie pozostawiła praca z Koršunovasem i wszystkie spektakle zagrane w jego teatrze. To reżyser, którego bardzo czuję i on czuje mnie. On uwierzył we mnie i zaufał mi, ponieważ wie, że jeśli podejmę się jakiegoś zadania, to nie wykonam go byle jak. Istnieje takie porozumienie między nami i owocna współpraca. Dzisiaj jest wielu reżyserów, którzy tylko wymagają od ciebie, natomiast nie obchodzi ich twoje zdanie.
Reżyser tak naprawdę z początku ma prowadzić i powiedzieć, czego chce, ale potem powinien dać swobodę aktorowi, który przez siebie wszystko przepuszcza i lepiej wie, jak ma wyglądać jego rola. Dlatego, że to on tym żyje, wciela się w postać swego bohatera. Dobry reżyser musi uwierzyć w aktora. Starszej generacji reżyserzy właśnie tak postępują, coś sugerują, lecz ich ciekawi również twoja wersja. Z młodymi bardzo trudno się pracuje. Powiem wprost, teraz nastał smutny czas dla teatru. Teatr się zatrzymał na jakichś projektach, performansie, ponieważ nikt się nie podejmuje czegoś poważniejszego, co wymaga więcej pracy.
Czyli staje się powierzchowny?...
Tak. Widziałam sytuacje, że reżyser brał tekst Moliera i niejasne dla siebie epizody po prostu wykreślał… Zmieniał słowa na swoje. Z młodymi niełatwo dyskutować, ponieważ trzymają się swego ego, chęci utwierdzenia się we własnym zdaniu. Bo skoro on to wymyślił, to tak ma być! A Koršunovas jest genialny przez to, że sam wszystko przeżywa i wystarczy mu do aktora powiedzieć słowo, a ten już wie, co ma robić. Młodzi reżyserzy wszystko przyjmują racjonalne, czytają książek wiele, ale przez siebie niczego nie przepuszczają. Może to kwestia doświadczenia?...
Grała Pani w Kownie, Wilnie, teraz w Teatrze Dramatycznym im. Juozasa Miltinisa w Poniewieżu. I to właśnie rola Moniki w spektaklu „Podróż do Edenu” przyniosła ważną nominację do Złotego Krzyża Sceny. Czy spodziewała się Pani takiego wyróżnienia?
Tak się zdarzyło, że teatr w Poniewieżu zaprosił mnie do jednej roli, a pozostałam tu na cały rok. Gram w spektaklu „Musiškiai”, wokół którego było tyle skandali. Sprawa ciekawie się obróciła, że to poniewieski teatr nieoczekiwanie przyniósł mi nominację za rolę Moniki.
Moja pierwsza reakcja na tę nominację była dziwna, ponieważ zrozumiałam, że łatwiej jest siebie biczować niż się cieszyć. Nieraz inni bardziej umieją się cieszyć z nas niż my sami. Ale nie trzeba zadawać niepotrzebnych pytań: za co, czy jesteś tego warty?... Toteż w przededniu Dnia Teatru życzę swoim kolegom: korzystajcie z takich pięknych momentów i cieszcie się ze swych osiągnięć.
A jaka jest Monika i gdzie się znajduje jej eden?
Eden jest w głowie każdego z nas. I Monika też tęskni za nim, podąża do niego, choć nie wie, gdzie dokładnie się znajduje. „Podróż do Edenu” to sztuka o tym, że każdy człowiek jest osadzony we własnej wyobraźni, pozostaje w swoich marzeniach, jak mogłoby być, gdyby… A Monika ten wyimaginowany raj – eden – już ma na ziemi. Ona już teraz żyje w nim, podczas gdy inna para przedstawiona w sztuce ciągle marzy, ale nic nie robi, żeby do niego trafić. Na pewno Monika nie wszystkim się podoba, a jej zachowanie niektórym może się wydawać wręcz drastyczne. Ale ten człowiek tworzy raj na ziemi teraz. Nie odkłada tego na potem.
Czy chciałaby Pani być taka jak Monika?
Mnie też są bardzo bliskie chęć do życia, do poznawania i przekonanie, że wszystko będzie dobrze. Bo jest dobrze!
W dzisiejszym świecie jest tyle depresji, ciemności, że nieraz ciężko z tego wszystkiego wybrnąć. Te filozofie, myśli stają się pułapką dla człowieka. Wszyscy proponują filozofować, wgłębiać się, myśleć i w końcu człowiek widzi, że nie żyje, tylko cały czas coś rozważa i analizuje. A to, co ignoruje, to naprawdę się dzieje w świecie. Ja uważam, że życie trzeba żyć, a nie patrzeć na nie przez okienko i cały czas je analizować.
Jakie role chciałaby Pani zagrać?
Jestem teraz na takim etapie, że nawet sama nie wiem, jakie konkretne role marzę zagrać. Gdy byłam studentką i wszystkie książki miałam przeczytane, wydawało się, że i tę rolę chciałoby się zagrać, i tamtą… Teraz to się zmieniło, ponieważ stykam się z rzeczywistością i rozumiem, że istnieje taka rzecz jak emploi i nie wszystkie role pasują do mojego typu. To, jaką rolę się kiedyś zagra, zawsze może być sporą niespodzianką. Przekonałam się, że do mnie przychodzą naprawdę moje role. Ja niczego nie potrzebuję czegoś forsować, role same mnie znajdują, więc pozostawiam ten wybór dla losu.
Na pewno ma Pani jakiegoś mentora, ikonę, której tropem chciałaby iść, być do niej podobna.
Studiując na akademii miałam wiele takich ikon, na które chciałam się wzorować i raczej to było normalne, ponieważ dawało impuls do uczenia się, ciągłego dążenia do przodu. Ale gdy się stykasz z rzeczywistością, okazuje się, że wyobrażenie o człowieku i sam człowiek bardzo się różnią. Sporo miałam rozczarowań. Ale każdy człowiek ma własną drogę.
Ale ja jestem ogromniaście wdzięczna dla grupy OKT (Oskaro Koršunovo Teatras – przyp. red.), ponieważ była dla mnie najlepszą szkołą. Spektakl „Mewa”, w którym grałam, zgromadził elitę litewskiego teatru. Nelė Savičenko, Rasa Samuolytė, Dainius Gavenonis, Darius Meškauskas, Vytautas Anužis, Martynas Nedzinskas, Airida Gintautaitė – oni wszyscy byli moimi nauczycielami i na wszystkich się potem w różnych etapach wzorowałam.
Czy często zdarza się Pani grać w życiu codziennym: kiedy może Pani pozwolić na luksus być sobą?
Oj tak, to też mi się zdarza. Jednak to zależy od ludzi, którzy mnie otaczają. Jestem bardzo wrażliwa na ludzką życzliwość i nieraz wyczuwam intencje niektórych osób. Sporo jest takich, którzy chcą mieć z tobą kontakt, bo to się im opłaca, może liczą na jakieś wygody… Nie wiem. Spotykam różnych ludzi, ale na szczęście jest wśród nich wielu takich, z którymi dobrze się czuję, nie mam żadnej bojaźni, żadnych barier. Oni znają mnie taką, jaką jestem, jaką mogę być.
Dzisiaj ludzkość ma Facebooka, to czy teatr jest jej w ogóle potrzebny?
Jest potrzebny zwłaszcza teraz. Czasami mam wrażenie, że ludzie boją się coś przeżyć sami, coś przed sobą ukrywają, unikają trudnych emocji. Przychodzą do teatru spragnieni jakichś emocji, więc sycą się naszymi przeżyciami, w pewnym sensie utożsamiają się z nami.
Bo w rutynie codzienności, kiedy w kółko masz tylko pracę i dom, dom i pracę, niewielu znajduje czas na jakąś odskocznię od realiów. Zbyt mało mają pokarmu dla duszy, a teatr właśnie daje tę duchową strawę. W nim można przeżyć wszystko. A Facebook… Często jest dla tych, którzy sami nie potrafią ocenić i dowartościować siebie. Są szczęśliwi wtedy, gdy inni ich widzą, zazdroszczą im, o nich mówią. Inna sprawa, gdy jest wykorzystywany w celach informacyjnych czy reklamowych. Wtedy jest niezastąpiony.
Co oprócz teatru Panią fascynuje i jeżeli nie aktorstwo to co innego mogłaby Pani robić w życiu?
Uwielbiam podróże, które mogłyby zamienić mi nawet granie na scenie. Fascynuje mnie też pedagogika. W życiu aktora ważne mieć jakąś alternatywę. A ponieważ we mnie są geny dwóch pedagogów, więc nie ukrywam, że czuję ogromną przyjemność w pracy z dziećmi, młodzieżą, młodszymi kolegami. Interesowałaby mnie taka twórcza praca pedagogiczna, toteż próbuję zrozumieć, ogarnąć, jaka propozycja obecnie byłaby aktualna w tym zakresie.
Szkoda, że dzisiaj podróżowanie stało się takie niebezpieczne…
Tak. Jednak ja na to patrzę trochę inaczej. To, co się obecnie dzieje na świecie być może też dane jest niezupełnie przeciwko nam, tylko dla nas. Niektórzy utyskują, że nie są przyzwyczajeni do tego, żeby aż tyle czasu spędzać ze sobą. Więc teraz mają szansę nauczyć się być ze sobą, doceniać siebie, troszczyć o siebie nawzajem.
Rozmawiała Irena Mikulewicz
Tygodnik Wileńszczyzny