O swojej pracy w teatrze, zamiłowaniu do sceny, skąd i kiedy się to wzięło, opowiedziała „Tygodnikowi Wileńszczyzny”, który złapał reżyserkę w „gorącym” czasie przygotowania kolejnej premiery – tym razem dla dzieci – bajki „Nowe szaty króla”.
Wszystko posiada swój początek. Skoro przyszła Pani do teatru jako młoda uczennica, to zamiłowanie do sceny musiała wynieść z domu?
Urodziłam się i mieszkałam w Wilnie, ale szkołę podstawową ukończyłam w Dojlidach, w rejonie solecznickim, gdzie mieszkała rodzina mojej mamy. Tak się złożyło, że spędzałam tam wakacje u ciotki, rodzonej siostry mamy. Dla rodziców były to trudne lata – tak próbuję wytłumaczyć fakt, że zapomnieli we wrześniu zabrać mnie do Wilna, do szkoły. Kiedy nadszedł 1 września, dzieci sąsiadów szły do szkoły, to i ja poszłam z nimi. Miałam książki, otrzymałam kwiatki… Trzy dni chodziłam do szkoły, gdy rodzice się połapali i chcieli mnie zabrać do stolicy. Ja się rozkrzyczałam, że nie chcę opuszczać szkoły. I tak zostałam na całe 8 lat w szkole w Dojlidach.
Byłam dzieckiem rozerwanym, wiejsko-miejskim. Przeważnie dzieci jadą na wakacje do dziadków na wieś, ja – odwrotnie – ze wsi do miasta. Trafiła mi się dobra kadra nauczycieli, którzy stworzyli prawdziwą szkolną rodzinę. Była wtedy to niemała szkoła. Rodzinną atmosferę zawdzięczało się organizowanym przez młodych nauczycieli świętom, koncertom i przedstawieniom. W życie kulturalne szkoły zaangażowani byliśmy wszyscy: i rodzice, i nauczyciele, i dzieci. Nie wiem, kto z nauczycieli był takim wielkim miłośnikiem teatru, ale ciągle działały tam teatrzyki, które polubiłam od klasy 1.
Rozumiem, że pierwsze próby sceniczne były właśnie w szkole w Dojlidach?
Tak, chociaż mój pierwszy występ nie należał do udanych i nie wróżył dobrej przyszłości na scenie. Szkołą kierował młody dyrektor – Aleksander Sokołowski – jak na tamte czasy, był bardzo postępowy: grał z nami w piłkę, skakał po placu, bawił się z dziećmi. Bardzo słodko wspominam moje dzieciństwo w szkole. W pierwszej klasie otrzymałam do jakiegoś spektaklu wiersz „Wróbelek”, to chyba był jeden z pierwszych wierszy Sokołowskiego. Dygnęłam wtedy na scenie i z przejęcia powiedziałam z pięć razy „Wróbelek”. I więcej chyba nikt tego wiersza nie powiedział. Potem przed wyjściem na scenę dopadała mnie trema. A już w klasie piątej byłam kierownikiem teatru.
W szkole?
Nie… Stworzyłam swoją grupę teatralną. Niedzielami rodzice przyprowadzali swoje pociechy 5-, 6-latków do mnie do domu. Przygotowywałam z tymi dziećmi małe inscenizacje, na tyle, na ile było stać 10-letnią dziewczynę. Potem, po ukończeniu ośmiu klas szkoły podstawowej w Dojlidach, przyjechałam do rodziców do Wilna i poszłam do Szkoły Średniej nr 29. Pewnego razu teatr Janiny Strużanowskiej wystawiał „Niemców” – poszła cała klasa, z wyjątkiem mnie. Ale następnego dnia wicedyrektor Teresa Sokołowa zaproponowała mi, żebym poszła do tego teatru i sama mnie tam zaprowadziła. Z naszej klasy było jeszcze kilka osób, które szybko się wykruszyły, a ja zostałam. Wtedy nabierali do teatru nowych ludzi. Owszem, była też starsza gwardia, jak Heniek Święcicki, Władek Krawczun, Halina Małaszkina, Alicja Klimaszewska.
Przyjaźń z Melpomeną wciągnęła tak bardzo, że nie rozstaje się Pani z teatrem dotychczas?
Od razu się zaangażowałam w aktorskie życie. Tego nie można się nauczyć, to chyba jest zakorzenione w człowieku. Od razu otrzymałam rolę, której nigdy nie lubiłam, a grałam ją 10 lat. Była to Marianna w „Świętoszku” Moliera. Graliśmy wtedy z Józefem Szostakowskim; byłam tą amantką płaczącą, którą wydawano za mąż. Pamiętam, że grałam ją nawet będąc w ciąży. Wtedy jeden z naszych aktorów powiedział: coś nasza „Marianna” się poprawiła… Bo faktycznie – całe moje życie było w teatrze: i ślub, i rodzenie dziecka, i chrzciny. Życie przesiąknięte teatrem…
Stanęła Pani u steru teatru dwa lata po śmierci jego założycielki i pierwszej kierowniczki. Trudności nie zniechęcały?
Pani Strużanowska chorowała 5 lat, wtedy byłam na macierzyńskim, a teatr utrzymywało 4 aktorów: Władysław Krawczun, Henryk Święcicki, Zbigniew Maciejewski i Staszek Wołmontowicz Ignatowicz. Krótko byłam na tym urlopie, ponieważ po śmierci pani Janki, chłopcy wyciągnęli mnie z domu, bo, jak się wyrazili, trzeba coś robić. Właśnie z nimi organizowaliśmy i robiliśmy wszystko, co możliwe. Przez dwa lata teatrem kierował Zbigniew Maciejewski, potem ster przejęłam ja.
Zmieniały się czasy i zaczęło się poszukiwanie nowych sztuk, nowych kierunków działalności. Wybierałam przede wszystkim sztuki współczesne dlatego, że nie mieliśmy zbytnio pieniędzy na dekoracje i stroje dla spektakli klasycznych. Graliśmy np. Jesionowskiego „Nowe piękne czasy” – to była sztuka o przyszłości – w roku 1986, „przewidzieliśmy” rok 2000. W pewnym sensie spełniło się wiele: zgodnie z treścią sztuki miały nami rządzić maszyny-automaty, i tak jest – uzależniliśmy się od techniki (telefony, komputery). Mężczyźni w tej sztuce „zbabieli”. A babunia, którą grała Sabina Giełwanowska, wspominała stare dobre czasy: czyli tango i walca. Potem Alwida Bajor pchnęła mnie na „Dziady” i zaczęło się – Mickiewicz, Miłosz i wiele innych sztuk.
Trzydzieści lat kieruje Pani teatrem, który z powodzeniem wystawia kilka nowych sztuk w ciągu roku, organizuje wileńskiej publiczności spotkanie z polonijnymi teatrami ze świata podczas festiwali. W jaki sposób udaje się przyciągnąć i zgrać utalentowanych ludzi różnych przecież pokoleń?
Często powtarzam, że mam szczęście do ludzi. Przychodzili do teatru, znajdowaliśmy wspólny język, wiedzieli, czego chcą. Kiedy zaczęliśmy robić „Dziady”, była masa ludzi, którzy sami się zeszli do teatru. Ludzie zaczęli poszukiwać polskości. Do „Dziadów” przyszło wiele młodzieży z klas 11. i 12. m.in. Marek Kubiak, Witek Rudzianiec – oni zostali na zawsze, nawet pokoleniowo. Kiedy po spektaklu według „Dziadów” Mickiewicza, policzyliśmy aktorów, okazało się, że są 44 osoby – taka symboliczna liczba. Ze spektaklem pojechaliśmy do Polski, wystawiliśmy go w Bielsku Białej, w Krakowie. Nazwałam ich grupą „dziadowską” i to zostało na całe życie. Był to najpiękniejszy okres w mojej pracy reżyserskiej i największy sentyment wiąże się z tą sztuką. Pokolenie, które pozostało w teatrze po śmierci pani Strużanowskiej to także: Hania Sokołowska, Jurek Mordasewicz, Mirka Naganowicz, Robert Polakowski. Mój syn Edek pracował cały czas: najpierw w bajkach od najmniejszych piesków i krasnoludków, aż po role w monodramatach, w których ostatnio się lubuje. Cała moja rodzina też przeszła przez teatr: brat był zawsze przy sprawach gospodarczych, jego dzieci też brały udział w spektaklach, a teraz pokolenie wnuczki mego brata Karoliny Rusieckiej.
To charyzma reżysera tworzy teatr, ale i teatr tworzy reżysera…
Jak najbardziej. Każdy ma swoje kłopoty, zainteresowania, ma różne charaktery, temperament. Jeżeli chce się być i pracować z tymi ludźmi, trzeba być lojalnym i każdego zrozumieć. Muszę też przyznać, że i aktorzy starają się zawsze mi pomóc. Większość nauczycielek z naszego teatru prowadzi teatrzyki w szkołach, np. Diana Markiewicz w Leszczyniakach, Beata Kowalewska w „Konarskim”, Danuta Korkus u „Syrokomli”, Robert Polakowski teraz jest wicedyrektorem, ale czuwa nad działalnością teatru w „Ruszczycówce” w Rudominie.
Najpierw należało stworzyć rodzinę, co, uważam, zrobiła pani Strużanowska, a ja staram się, żeby to trwało dalej.
Często można spotkać Panią w komisji konkursów recytatorskich dla dzieci i młodzieży, gdzie „wyłapuje” sobie do teatru wciąż nowych artystów. Czyli teatr stał się swoistą kuźnią talentów?
Może aż tak wielkich gwiazd nie wykuliśmy, ale z naszego grona wyszło sporo osób, które polubiły teatr i działają w różnych teatrach szkolnych. Niektóre nauczycielki „podrzucają” mi zdolniejszych uczniów. One też kształcą nam widownię. Nasza rodzina, to nie tylko ci, którzy grają, ale jest też ci, dla których gramy, bo bez widza każdy teatr traci sens istnienia. Mamy wielu ludzi, którzy mają zawodowo ukończone studia teatralne: Edward Kiejzik, Monika Jodko, Czesław Sokołowski, Jola Gryniewicz, Agnieszka Rawdo (jedyny nasz talent, który ma wzięcie na litewskich deskach teatru). Zapraszamy ją od czasu do czasu. Niektórzy mają ukończone warsztaty 2-letnie w Białymstoku – to m.in. Marek Kubiak, Jola Szałkowska. Staramy się tworzyć zawodowo, dlatego nie lubię określenia naszego teatru amatorski. Przecież sporo współpracujemy z teatrami i aktorami zawodowymi z Polski – to np. Cezary Morawski, Stanisław Górka, Sławomir Gaudyn, Piotr Cyrwus. Zależy nam na współpracy i na wyjazdach. Teatr działa na zasadach społecznych, a utrzymuje się z projektów – stale mamy nadzieję na Polskę…
Polskie Studio Teatralne współpracuje też ze szkołami, które „dostarczają” często wymagającą i niewdzięczną publiczność. Czy jest jakaś recepta na to, żeby młodzież ceniła polską kulturę?
Całe zawodowe życie przepracowałam w szkole w Ludwinowie: uczyłam polskiego, potem plastyki. Miałam dobrych uczniów, z którymi dotychczas utrzymuję kontakt. Uważam siebie za człowieka niezależnego, ale to nieprawda, bo człowiek jest zależny od innych. W moim przypadku jestem zależna od najbliższych, rodziny, aktorów. Jesteśmy w teatrze otwarci na innych: ludzie się zmieniają, starsi odchodzą, a ich miejsce zajmują młodzi, którzy wnoszą młodzieńczą werwę i energię. Ze spektaklami zwiedziliśmy pół świata: byliśmy w Polsce, Londynie, Lubece, na Łotwie i Ukrainie. Staramy się wystawiać sztuki dla młodego widza, które np. są w programie szkolnych lektur. Ale czy doceni naszą pracę, zależy od niego samego i wychowania, które wyniósł z domu i ze szkoły. Jeśli nauczyciel nie angażuje się społecznie, nie chce przywieźć młodzieży na spektakle (niekoniecznie nasze, podczas festiwali występują zawodowe teatry z Polski), to młodzież nigdy nie będzie cenić teatru. Czasem słyszy się narzekania na brak polskości, a tak naprawdę nie korzystamy z tego, co mamy. Gdy przyjeżdża dobry teatr zawodowy z Polski, a ja zbieram widownię na siłę, to jest nieco bolące. Dwa razy do roku stwarzamy taką możliwość, że na Pohulance gra się po polsku. Teraz np. wystawiamy bajkę dla dzieci, a ludzie często narzekają, wymagają Bóg wie, czego, a należy wiedzieć, że aktorzy sporo poświęcają: muszą np. zwolnić się z pracy kilka godzin wcześniej, żeby przyjść na próby. Dzieci na to czekają – okazało się, że zamiast dwóch bajek zagramy cztery.
Wspomniała Pani, że współpracuje z teatrami zawodowymi w Polsce. Ale PST jest też organizatorem festiwali teatrów polonijnych, które odbywają się co dwa lata. Cieszą się popularnością i to chyba cieszy?
Dobrze, że te festiwale zadomowiły się na naszym gruncie i że są okazją, aby się spotkać z teatrami z różnych środowisk polskich. Martwi mnie tylko jedno, że mamy strasznie duże tempo: nie zdążamy żyć... Moim marzeniem jest usiąść i mówić o byle czym, nie o kłopotach, nie o jakichś problemach, czy sprawach organizacyjnych, ale o pogodzie, o planach scenicznych, o graniu, o sztuce – przy herbatce. Może kiedyś będziemy mieli ten komfort.
U progu nowego roku zostaje życzyć Pani realizacji wielu twórczych pomysłów i niech marzenia się spełniają. Młodzi widzowie już docenili najnowszą bajkę PST, może więc znajdzie się czas na rozmowy o byle czym…
Teresa Worobiej
"Rota"
Komentarze
To się może także odnosić do naszej polskości, którą przecież w trudnych warunkach, które nam narzucają władze litewskie, nie tylko udało się zachować przez dziesięciolecia, ale rozwija się ona pięknie w różnych obszarach. Również w kulturze, w teatrze, o czym mądrze pani Lilia opowiada.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.