Wielu mieszkańców Wileńszczyzny sądzi, że rodzinnie jest Pan mocno wrośnięty w Ziemię Wileńską, jak to naprawdę wygląda?
Korzenie mojej rodziny wywodzą się z centralnej Polski, po dziadku z Pomorza, ale istotnie mam rodzinę w Wilnie. Jestem spokrewniony z Jadwigą Szlachtowicz, jej siostrą Mirosławą, gdyż moja babcia i babcia ich mamy Haliny Kalwajt były rodzonymi siostrami, nazywały się Lech. W wyniku zawiłych polskich losów, uwikłań historycznych one mieszkają w Wilnie, a ja – w Polsce, ale staramy się często spotykać.
Jak zeszły się wasze drogi?
To zasługa Jadwigi i jej mamy. Kiedy w 1998 roku przyjechałem na koncert zorganizowany przez radio „Znad Wilii" podeszła do mnie Halina i pokazała fotografię cioci, która jest zakonnicą. Zaraz potem zadzwoniłem do ojca i powiedziałem, że odnalazła się nasza rodzina. Od tamtej chwili utrzymujemy bliskie kontakty i cieszymy się wzajemną obecnością.
Zresztą Jagoda, bo tak zwracamy się do Jadwigi, pomogła odnaleźć rodzinę w Wilnie Ewie Cygan, żonie mojego przyjaciela i autora tekstów. I tak połączyło nas wszystkich Wilno.
Wileńszczyzna przypomina taką wzorzystą tkaninę utkaną z wielobarwnych nici, a jak wygląda w oczach Pana?
Pierwszy raz przyjechałem do Wilna z zespołem „VOX". Po koncercie zostaliśmy zaproszeni przez zespół pieśni i tańca „Wilia" na spotkanie, poczęstunek. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ale doznaliśmy niesamowitych wzruszeń, bo okazało się, że młodzież wileńska zna na pamięć wszystkie zwrotki „Roty", pieśni i wierszy patriotycznych. Przeciętny Polak ograniczał się wówczas do jednej zwrotki i refrenu „Mazurka Dąbrowskiego". Właśnie ten patriotyzm, zakorzeniony w sercach, wywarł na mnie największe wrażenie.
Poznaję Wileńszczyznę poprzez spotkania rodzinne, poprzez koncerty, odwiedzam jej zakątki i nasuwają się różne refleksje. Teraz, na przykład, stoimy przy dawnej szkole w Jawniunach, smutny widok... ale tak jakoś proroczo, jakbym wiedział, zabrałem ze sobą koszulkę z napisem „never give up – nigdy się nie poddawaj".
O tym wszystkim opowiada Pan piosenkami, że życie pełne jest darów losu, że trzeba wznosić się nad zło i doceniać każdy, nawet najmniejszy okruch szczęścia, czy to jednak nie za trudne wymagania jak na dzisiejszy świat?
Wszystko zależy od punktu widzenia i systemu wartości, jakimi kierujemy się na co dzień. Razem z żoną Edytą wychowujemy prawie pięcioletniego synka i mimo, iż jest jeszcze mały i niewiele rozumie, o co w tym świecie chodzi, to wiem, że musimy oswoić go z faktem, że życie nie składa się z samych przyjemności, że trzeba we wszystko włożyć wiele trudu i wysiłku, ale też wówczas satysfakcja z osiągnięć jest proporcjonalnie większa. Trzeba młodych ludzi ukierunkowywać, nauczać doceniać czas, ich czas, uczyć żyć samodzielnie. A tutaj, na Wileńszczyźnie jest szczególnie ważne docenianie tego, kim się jest i dbanie o to, co cenne, o własną tożsamość. Z rodziny, bliskich powinno się czerpać siłę do realizowania siebie i swoich dokonań.
Czy drodze Pańskiej kariery również towarzyszył trud zdobywania?
Zaczynałem śpiewać w czasach studenckich, potem była praca akompaniatora i korepetytora w warszawskich teatrach. Od 1987 roku występuję, jako solista. Po odejściu z zespołu „VOX" nie było łatwo, ale krok po kroku, budowałem swoje sceniczne priorytety. Spotykałem właściwych ludzi, jak na przykład Jacka Cygana, i zaczęły powstawać piosenki, które dość szybko podbijały serca słuchaczy. Tak to już jest, los mnie w drogę pchnął, więc podjąłem wyzwanie...
No właśnie, Pańskie piosenki to kwintesencja doskonałej muzyki i wyjątkowych tekstów. Duet Rynkowski – Cygan jest więc receptą na sukces?
W przyszłym roku będziemy obchodzili 25 lat współpracy. Z tej okazji przygotowujemy płytę, na której znajdą się nowe piosenki napisane przez Jacka Cygana do moich kompozycji. Przyjaźnimy się, rozumiemy niemal bez słów, nie muszę zamawiać u Jacka piosenek, on sam wie, co mogę śpiewać, wyczuwa nastroje. A pokłosiem tej współpracy są dobre płyty. Teksty, które pisze Jacek, są ponadczasowe i ciągle aktualne, dostosowane do sytuacji i zawsze trafiają w sedno. I są o tym, o czym chcę opowiadać ludziom, co także tkwi we mnie, gdzieś w środku.
Wystąpił Pan na scenie w Jawniunach, niewielkiej wiosce w rejonie szyrwinckim, dla mieszkańców jest to pewnego rodzaju nobilitacja, a dla Pana?
Nie robię różnicy pomiędzy publicznością zgromadzoną w wielkich salach koncertowych, a zebraną w plenerze. Skoro ludzie przyszli, by posłuchać, co mam do powiedzenia, to traktuję ich bardzo poważnie i daję z siebie wszystko – „inny nie będę"... Zawsze cieszę się, kiedy moje piosenki docierają do ludzi, pomagają się otworzyć, zrozumieć i to jest podstawowym celem, niezależnie od miejsca koncertu.
Jest Pan człowiekiem spełnionym i szczęśliwym, czego więc może „chcieć od życia taki gość" jak Pan?
(śmiech) Zdrowia, szczęścia, pomyślności!
Rozmawiała Monika Urbanowicz
"Tygodnik Wileńdzczyzny"
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.