Słynna wileńska „Piątka" przeżyła wiele ciężkich lat, ale zawsze wychodziła z trudności obronną ręką. Ledwo ucichła wojna, a już na ruinach powojennego Wilna ta polska szkoła rozpoczęła swoją działalność. Do jej klas przyszła młodzież, pamiętająca burzę wojenną. Byli to dojrzali młodzi ludzie, zwani dziećmi wojny.
– Jestem dumna, że przyszło mi kierować szkołą o tak bogatych wartościach moralnych i duchowych. Ta szkoła powstała na bezcennych fundamentach wspaniałych tradycji polskiego szkolnictwa Wilna, w tym takich placówek edukacyjnych, jak Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta, również przedwojennego Gimnazjum im. Joachima Lelewela.
Właśnie w tej szkole tworzono podwaliny powojennej polskiej edukacji, która do dziś zajmuje czołowe miejsce w kraju. Dzień dzisiejszy stawia przed nami nowe wyzwania i nowe problemy. Nasz zespół nauczycielski jest pełen nadziei, że zostaną rozwiązane pomyślnie. Mamy oporę w rodzicach swoich uczniów, a nawet ich dziadkach, którzy przed laty tę szkołę ukończyli i obecnie, poprzez swoje sentymenty, nie mogą się ze szkołą rozstać uczuciowo. Dziękujemy im za to – mówi Edyta Zubel, dyrektor Wileńskiej Szkoły Średniej im. Joachima Lelewela.
Bieżący rok będzie obfitował w wydarzenia poświęcone upamiętnieniu tej ważnej i bliskiej sercom wielu Polaków rocznicy. A jednym z akcentów obchodów roku jubileuszowego będzie wydanie książki pt. „Zawsze wierni „Piątce" – „Kronika 70-lecia Wileńskiej Szkoły Średniej im. Joachima Lelewela".
– Chciałabym, aby historia ukazana na stronicach tej kroniki, była cenną pamiątką i źródłem informacji o najstarszej polskiej szkole w powojennym Wilnie. I cieszę się, że za pośrednictwem gazetowych łam fragmenty tej historii pozna także szersze grono czytelników – podkreśla Edyta Zubel.
Proponujemy uchylić rąbka tajemnicy o treściach tego wydania, publikując fragmenty kilku wspomnień absolwentów i nauczycieli z różnych okresów życia szkoły-jubilatki.
***
Genialny pomysł rodziców
Obie siostry Garszkówne – Teresa i Barbara – to nieprzeciętne osobowości, które wiele zdziałały dla polskiej szkoły, dla powstania zespołu polskiego jeszcze w murach „Piątki". Należały do najjaskrawszych przedstawicieli polskiego powojennego Wilna.
„Los chciał, że pomimo wojny i okupacji uczyłam się bez żadnej przerwy – wspomina Teresa. – Pamiętam kilka szkół, gdzie nas przenoszono w wyniku działań wojennych i zmieniającej się sytuacji. Uczyłam się na Małej Pohulance, w gmachu, gdzie później mieścił się PUR (Urząd ds. Repatriacji). Byłam w szkole przy ul. Wileńskiej, w dawnej siedzibie „Sokoła". Gdy Wilno zajęli Litwini – widziałam, jak wjechali na rowerach, to było ciekawe – szkołę dla nas otwarto na ul. Piłsudskiego. Tu pamiętam ogromny bałagan i hałas nie do opisania. Doznawałam fizycznego bólu serca, gdy chmara dzieci, ich rodzice i nauczycielstwo – już wyłącznie litewskie – nie mogąc się porozumieć, stwarzali istne piekło na ziemi.
I pamiętam ogromny spęd młodzieży na egzamin do nowo utworzonego gimnazjum polskiego na Ostrobramskiej. Zdawało się te egzaminy w budynku klasztornym, na posesji kościoła św. Katarzyny, wejście było od zaułka św. Ignacego.
Jestem już gimnazjalistką na ul. Końskiej. Ponure to miejsce wyglądało żałośnie. Biedne dzieci wypełniły klasy – nie klasy, lecz pomieszczenia mieszkalne. Nie było ławek szkolnych, tylko podłużne stoły, na których dzieci siedziały, bo krzeseł także nie było. Komu zabrakło miejsca, siedział na podłodze. Było ciemno i zimno, wszyscy pozostawali w paltach. Nauczyciel opowiadał a myśmy słuchali bez zapisywania. Wszystko odbywało się stopniowo, powoli i kolejno. Rodzice musieli pomóc szkole. Ojcowie zdobyli i wstawili szyby, z paseczków szkła. To było wydarzenie! I jak ozdobnie to wyglądało! Już śnieg nie wpadał do klas. Wciąż jednak było bardzo zimno. Nie mieliśmy żadnego ogrzewania. Komitet rodzicielski wpadł na genialny pomysł: uczniowie mają codziennie przynosić po 2 polana do pieca! To zdało egzamin, już nie trzeba było siedzieć w paltach. Z Końskiej pamiętam kuchnię z kotłem, z którego nosiło się do klasy gorącą herbatę. Po pewnym czasie w ciemnym przejściu korytarza woźna czyli kobieta z zewnątrz, sprzedawała pierożki z serem, takie wyroby domowe, ni to racuszki, ni to pączki. Niestety, nie mogłam skosztować tego, bo nie miałam rubla (...)
Gdy zamknięto już kolejny kościół oo. franciszkanów przy ul. Trockiej, zaczęłam chodzić do kościoła św. Teresy przy Ostrej Bramie. Z kościołem oo. franciszkanów byłyśmy bardzo związane. Bywałyśmy tam codziennie. Ojciec Kamil, nasz ulubiony Pasterz, prowadził tam chór. Składał się ten chórek ze smarkaterii okolicznych czynszówek – W. Pohulanki, Zawalnej i Niemieckiej, najbliżej położonych ulic. Koleżanki szkolno-podwórkowe dziarsko śpiewały i wcale nieźle to wychodziło. Terka spod 8-ego, Teśka i Baśka z 6-stki, Luśka z Niemieckiej – oto zachowane w pamięci osoby.
Naturalnie wszystko się skończyło. Kościół zamknięto, księży wywieziono, a chór, przeważnie członkinie, repatriował do Polski.
Do kościoła św. Teresy chodziłam, jako uczennica kl. VIII. Spotkałam tam wielu naszych znajomych szkolnych. Były to czasy stalinowskie, a jednak nie udało się wykreślić z życia tradycji i wiary. Różnie się układało i nie jest miło wspominać, że nasza mama, gdy bardzo już nam było ciężko materialnie, zmuszona była pójść do pracy w dzień Bożego Narodzenia – jako nowa sprzątaczka w Akademii Nauk LSSR.
Pamiętam tragiczną postać naszej nauczycielki p. Heleny Untenówny. Ona była religijna, nie ukrywała tego i poniosła straszliwe konsekwencje" – wspomina Teresa Garszkówna.
W ślad za mamą poszły dzieci
Utalentowana poetka, dr nauk biomedycznych Alicja Rybałko oraz jej brat lekarz Janusz Rybałko wspólnie wspominają swoje lata przeżyte w „Piątce".
„Zacznijmy od tego, że i Ty, i ja uczyliśmy się w dwóch budynkach szkolnych. Pierwsze pięć lat mojej szkolnej kariery spędziłam w tzw. starych murach, w przedwojennym gmachu o masywnych ciemnoszarych ścianach. Nad drzwiami widniała płaskorzeźba świętego Krzysztofa, co napełniało nas – raczej już w późniejszych latach – wielką satysfakcją: „nie zauważyli, nie zdjęli". Kim byli ci „oni", nie staraliśmy się definiować, ale i tak rozumieliśmy się w pół słowa (...)
Szkoła pękała w szwach. Uczyliśmy się na dwie zmiany, nawet w klasach początkowych. Już od dawna obiecywano nam nową szkołę, która spełni najśmielsze marzenia: nie tylko obszerne klasy, ale i wspaniała aula, doskonale wyposażona sala gimnastyczna, stołówka z prawdziwego zdarzenia. Szkoła powstawała na naszych oczach, pod naszym przysłowiowym bokiem. Była duża, jasna, w najlepszym stylu architektury lat 70. Mimo tych wspaniałych perspektyw było nam żal naszej starej „budy", mimo tak młodego wieku byliśmy jednak świadomi jej przedwojennej tradycji. Wielu uważało, że przenieść się powinny rosyjskie klasy, a pion polski mógłby przecież pozostać w starej „Piątce". Zapadła jednak inna decyzja, szkoła przeniosła się w całości do nowego budynku, a stare mury przypadły litewskim klasom, już nie pamiętam z której szkoły. Podobno dostaliśmy tę nową, lepszą szkołę dzięki wpływom naszej pani dyrektor gdzieś „na górze".
Czy nowe jest naprawdę lepsze, mogliśmy się przekonać już latem 1972 roku, kiedy wezwano uczniów wraz z rodzicami do oczyszczania klas po budowlańcach przed początkiem roku szkolnego. Nie wszystkie okna się domykały, a jasne linoleum już w pierwszych dniach ozdobiły ciemne smugi od uczniowskiego obuwia, znacznie trudniejsze do usunięcia, niż banalne plamy po wapnie i farbach. Pozostało z łezką w oku wspominać parkiet w starej szkole, chyba przedwojennej roboty. Z powodu brudnego linoleum dostawali burę wszyscy: uczniowie za nadmierną ruchliwość, a nauczyciele za to, że nie potrafią „dopatrywać porządku". Kierownictwo przyzwyczaiło się później do tych smug, pewnie pojawiły się poważniejsze problemy, np. z przeciekającymi ścianami (...)
Za moich czasów istniały jeszcze dwa równoległe polskie piony „a" i „b" do klasy ósmej, w późniejszych latach istniał tylko jeden pion polski. Po ósmej klasie część młodzieży odchodziła do szkół zawodowych. Do matury uczyła się już tylko połowa, z tego powodu klasy łączono – tak na przykład z „8a" i „8b" powstała „9a". Pozostałe piony były rosyjskie: klasy w, g, d, z, je, zgodnie z rosyjskim alfabetem. Chodziły do nich dzieci personelu z garnizonu, który znajdował się tuż za płotem, oczywiście również dzieci Rosjan, zamieszkałych na Antokolu, czy w starszej części Żyrmun. Podobno również niemało dzieci Polaków, którzy wątpili w jakość nauczania w polskiej szkole. Nie wiem, ilu takich było, nigdy nie miałam okazji do zbadania tej sprawy. Rosjanie – to Rosjanie, my – to my (...)
Co innego „wojennaja podgotowka", po polsku przysposobienie wojskowe czyli tzw. „wojenka". Ta nie obywała się bez prawdziwych wykładów połączonych z ćwiczeniami praktycznymi, które prowadzili kolejno dwaj rosyjscy wojskowi, jeden w stopniu majora. Obu wspominam z sympatią, jako pedagodzy nadawali się jak najbardziej, a ich obecność przydawała swoistego kolorytu naszym szkolnym doświadczeniom.
Major był uczciwym sowieckim człowiekiem, weteranem wojennym, wierzył niezbicie w słuszność wyzwolenia podbitych i zacofanych narodów, a także w słuszność radzieckiej sprawy w ogóle. Kiedy w dodatku udało mu się wygrać motocykl w wojskowej loterii DOSAAF, wiara jego doznała zapewne niesłychanego pokrzepienia. Cieszyła się wtedy cała szkoła, starsi uczniowie z rosyjskich klas narysowali całkiem udaną karykaturę majora na motocyklu i zamieścili gratulacje w ogólnoszkolnej gazetce ściennej.
Drugi „wojenruk" był przedwojennym wileńskim Rosjaninem i jako taki posługiwał się nie tylko literacką polszczyzną, ale i gwarą wileńską. Był nietuzinkową osobowością i w dodatku polonofilem. Uwielbiał poezję Kochanowskiego, Polskę, jako kraj, klasy polskie. Po powrocie z wycieczki do Czarnolasu pouczał uczniów: „Do Polski trzeba jeździć zwiedzać, a nie kupować pantofli i dżynsy amierykanskie". Patrząc na klasę, stwierdził raz rozmarzonym głosem: „To nie dzieci, a kwiaty... Kwiaty polskie..." Po pełnych humoru polskich wtrąceniach przechodził na twardy wojskowy rosyjski. Bardzo przejmował się wydarzeniami sierpniowymi w 1980. Obawiał się widać, że ZSRR lada chwila rozpocznie działania pacyfikacyjne. Kiedy Jaruzelski wprowadził stan wojenny, wojenruk chodził rozpromieniony i powtarzał co chwila: „Mołodziec Wojciech, sam sprawiłsia!" Oto inna zabawna anegdota. W Polsce był akurat stan wojenny. Chłopcy z polskiej klasy mieli właśnie zajęcia z tzw. „strojewoj podgotowki" na korytarzu szkolnym. Maszerowali więc, a wojenruk przechadzał się obok i wyśpiewywał na całe gardło: „Kiedy ranne wstają zorze..." Raptem rzucił groźnie po rosyjsku komendę „do szeregu!". Chłopcy stanęli na baczność, a on wyzywająco: „Czego smotritie, czto ja religioznyje piesni poju? A ja nie bojuś!..."
Cechą szczególną większości nauczycieli-Polaków było to, że sami ukończyli w swoim czasie piątą średnią i mieli możliwość nauki u przedwojennych pedagogów, którzy dojrzewali poza rusyfikacją i sowiecką ideologią. Legendarne nazwiska docierały i do nas, realnie mieliśmy szanse poznać tylko panią Bellę Biberową od biologii.
Czy moi nauczyciele byli godnymi kontynuatorami swoich własnych nauczycieli? Nie wiem, tu legenda staje wobec legendy..."
Najczęściej wspominaną nauczycielką wśród absolwentów najstarszych promocji jest Stanisława Pietraszkiewiczówna. Polonistka, kierowniczka kółka literackiego, spadkobierczyni ideałów filomackich. O jej oddaniu pracy polonistki, jej działalności na rzecz zachowania korespondencji filomatów – w przyszłej „Kronice".
Krystyna Adamowicz
"Rota"