Bartoszyce klimatem litewskim żyją, bo wielu wilniuków znalazło tu swoją przystań życiową. Pan Czesław niemal co roku przyjeżdża do Wilna, by się pomodlić przed Matką Bożą Ostrobramską i odwiedzić swe ukochane Sanguniszki, które się znajdują nieopodal Mejszagoły. Tu się urodził. Gdy miał dwa latka rodzice – Jadwiga i Czesław Stachowscy – z bólem w sercu zostawili swoją ojcowiznę i wyruszyli do Polski z myślą, że powrócą, że to tymczasowe i wymuszone przesiedlenie...
"Przemyt" przez Zielony Most
Dwuletni chłopak nie pamięta, jak się rodzinie Stachowskich żyło w Sanguniszkach. Gdy dorastał coraz częściej zadawał pytanie, dlaczego rodzice i dziadkowie tak tęsknią do tamtych stron.
– Ojciec nie uważał siebie za bohatera, a przecież to, co robił w czasie wojny, bez przesady można nazwać bohaterstwem—rozważał pan Czesław.
Zielony Most przez Wilię ojcau kojarzył się z ryzykiem. Przez ten mocno strzeżony most przewoził on chłopaka o wyraźnie niesłowiańskiej urodzie. Icek przez dłuższy czas ukrywał się w Sanguniszkach, ale gdy sąsiedzi zaczęli szeptać, że żydowskie dziecko jest przechowywane „u Stachowskich", stało się niebezpiecznie.
Drogi wojenne ojca
Rodzice wzięli na siebie desperacki czyn, bo znali ojca Icka, bardzo porządnego Żyda, właściciela garbarni w Mejszagole, w której pracował Władysław. Władysław był w Wojsku Polskim, jednostka jego znajdowała się na Antokolu. Był celowniczym. Często przypominał swoje przeżycia z lat wojskowych.
– Kapral upatrzył mego tatę, aby brał mu obiady w stołówce. Musiał stać w kolejce po obiad najpierw dla kaprala, a potem dla siebie. Ale pewnego razu tato nie miał czasu, więc powiedział kapralowi, że się śpieszy i nie będzie mu brał obiadu. Ten się rozgniewał, zaczął na niego krzyczeć, wówczas tato wziął buraka i rzucił nim w kaprala. Sok z buraka zalał mu twarz. Kapral przestraszył się, że to krew, więc było sporo zamieszania, ale wszystko się skończyło ugodowo i od tamtego wypadku tato z kapralem byli najbliższymi kolegami.
Ucieczka z niewoli
Władysław Stachowski w sierpniu 1939 roku został powołany do wojska. Niedługo wojował, gdyż, jak większość żołnierzy polskich, znalazł się między dwoma ogniami. W walce z Niemcami jego jednostka została rozbrojona. Władysław transportem kolejowym uciekał do Rumunii, ale pod Równem Sowieci zatrzymali transport. W ten sposób ojciec trafił do niewoli sowieckiej. Czworo najbliższych kolegów postanowiło uciec i z tej drugiej niewoli. Uciekinierzy na swej drodze spotkali znajomego Ukraińca, który im pomógł przetrwać – dał uciekinierom chleba i słoniny oraz cywilne ubranie. Co prawda, jeden z uciekinierów podczas przeprawy przez rzekę został przez ruskich zastrzelony, ale trójka pozostałych dotarła na Litwę.
Zaproszenie do Moskwy
– Tato miał dwóch braci – Ludwika i Jerzego oraz dwie siostry – Pelagię i Klementynę – kontynuuje swoje opowiadanie Czesław. –Ludwik został wywieziony do Niemiec, a jako akowiec musiał po wojnie ukrywać się i zamieszkał w Lubaniu. Tam w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach zginął podczas pracy w kotłowni w 1957r., drugi z braci – Jerzy, też akowiec, został wywieziony do Kaługi, gdzie przebywał do 1946 r., zmarł na gruźlicę w Reszlu w roku 1958.
Po wielu przeżyciach i ukrywaniu się przed Sowietami, a potem Niemców, Władysław postanowił zacząć pokojowe życie. Na Boże Narodzenie roku 1940 wziął ślub z Jadwigą Wasilewską, córką Hipolita i Stanisławy, którzy mieszkali w podwileńskich Kiemielach. Ciche i spokojne jednak życie nie było im dane, no bo ukrywanie w domu Icka było ryzykowne.
Jakaż była radość, gdy po wojnie Stachowscy otrzymali list od Icka. Pisał, że dzięki nim przeżył gehennę wojenną, mieszka w Moskwie i zaprasza do siebie. Niestety, z zaproszenia nie skorzystali, bo musieli wyjeżdżać w inną stronę – do Polski...
Z bólem serca
Nie obeszło się bez łez i rozterek. Ich marzeniem było pozostać na Wileńszczyźnie. Władysław i Jadwiga zaczęli już budować dom, gromadzili niezbędne materiały. Jednak wiedzieli też, że wielu niewinnych ludzi zostało aresztowanych, zesłanych na Sybir, a w rodzinie byli akowcy, a i chęci oddania swej gospodarki do kołchozu nie było. Babcia Malwina, matka Władysława całymi dniami płakała, ale zgodziła się na wyjazd pod warunkiem, że tu wrócą. Niestety, nie wróciła, spoczęła w Ziemi Warmińskiej.
Z bólem serca wyjeżdżali z tamtych stron, zwłaszcza, że był to okres Świąt Wielkiej Nocy. Na stacji w Ponarach ładowano do wagonów dorobek całego życia. Tam też w ciszy i modlitwie zjedli śniadanie wielkanocne. Chwile powagi i goryczy dyktowało też to miejsce ich postoju, gdzie w czasie okupacji niemieckiej pomordowano tylu Polaków i Żydów.
Ale bez ryzyka Stachowscy nie mogli się obejść również w tej podróży. W skrzyni ze zbożem przewieźli schowanego tam znajomego chłopaka, akowca, który nie miał żadnych dokumentów. Udało się.
"Tu i tam rządzi sowiet"
Transport jechał do Kołobrzegu. W okolicach Bartoszyc zapalił się wagon, skład za nim został odłączony i tak zostaliśmy w tych okolicach – wspominał dalej Czesław.
– Rodzice osiedlili się w Spytajnach, jak się pocieszali – tymczasowo, gdyż mieli nadzieję, że wrócą na ojcowiznę. Nie wrócili. W latach 50. zostaliśmy zlicytowani ze względu na to, że nie poszliśmy do spółdzielni, co było równoznaczne z kołchozem. Przekonaliśmy się, że babcia miała rację mówiąc, że nie warto jechać do Polski, „bo tu i tam rządzi sowiet".
Zaczęli od zera. W podróży wojskowi, którzy bardzo skrzętnie rewidowali ekspatriantów, znaleźli zaszyte w ubraniu cztery złote monety carskie i oczywiście odebrali. Złotniaki tak by się przydały na początek nowego życia – ze smutkiem skonstatował rozmówca.
Dodał, że w 1969 r. wziął ślub i przeprowadził się do Bartoszyc. „Tato często wspominał „swoje" Wilno, lecz nie udało mu się go odwiedzić. Zmarł w 1985 r. Mama skończyła 90 lat. Dochowała się 7 wnuków i 5 prawnuków. Mieszka z moją rodziną – poinformował, podsumowując pan Czesław.
Jubileusz babci
Cała liczna rodzina wiosną tego roku przybyła do Bartoszyc na jubileusz matki, babci, prababci. Pani Jadwiga czuje się nie najgorzej, a swym wnukom i prawnukom lubi opowiadać, jak im się żyło w Sanguniszkach, jak zbierała się młodzież podczas przędzenia wełny, czy wycierania i tarcia lnu. I chociaż nie było w tamtych czasach ani elektryczności, ani telefonów, ani telewizorów, było bardzo wesoło.
Czesław, kierowca o ponad 45-letnim stażu pracy, jest na emeryturze. Lubi bywać na Kaziukach, gdyż ma możność posłuchać pieśni wileńskich, porozmawiać z rodakami. Niemal zawsze w ekipie wileńskiej jest ktoś, kto pochodzi z okolic Mejszagoły. Ma nadzieję, że dzisiejsi mieszkańcy tych miejscowości pamiętają ich rodzinę, podobnie jak oni o nich pamiętają...
Krystyna Adamowicz
"Rota"