Ciężkie ołowiane chmury nad „Placówką” zawisły zaraz po tym, gdy w rejonie trockim odbyły się ponowne wybory na mera z racji tego, że stary włodarz (a raczej pani włodarz) awansowała do litewskiego parlamentu. Na jej miejsce wybrany został mer nowy, młody liberał Andrius Šatevičius, który gdy tylko usiadł w fotelu merowskim i zaczął rządzić szybko też nabrał kurażu. Wlała się w niego wręcz szczególna odwaga zwłaszcza w zagadnieniu doskonalenia sieci szkolnictwa w podległym mu rejonie. Już po kilku miesiącach od wyboru młody gospodarz zajął się materią niezwykle delikatną, bo dotyczącą edukacji młodzieży. A mówiąc dokładniej – dostępności tej edukacji dla uczniów z terenów wiejskich. Przy czym na pierwszy ogień reformatorskich skłonności liberalnego włodarza poszła młodzież należąca do mniejszości narodowych, a więc szczególnie wrażliwa na wszelkie udoskonalenia, reorganizacje, optymalizacje z racji jej ograniczonego potencjału demograficznego.
Mer jednak z dużą śmiałością, by nie powiedzieć tupetem, przystąpił do optymalizacji sieci polskich szkół w rejonie, drogą ich częściowego przymykania. Powołując się, rzecz jasna, przy tym na cele szczytne i wzniosłe. Czyli dobro uczniów, dobrostan szkół, perspektywy na przyszłość i szkół, i uczniów, no i wreszcie na nakazy z ministerstwa oświaty, które wymyśliło kolejną, koniecznie potrzebną reformę, a wraz z nią nowe kryteria i nowe wymogi.
Jak już wspomniałem na początku, „Placówka” w Połukniu, forpoczta polskiego słowa, kultury i tradycji na Ziemi Wileńskiej, poszła na pierwszy rzut reorganizacyjnych zapędów trochę kąpanego w gorącej wodzie włodarza Trok. Przybył on w asyście swego „wice” oraz innego „wice” z resortu oświaty Ramūnasa Skaudžiusa w gościnne progi Gimnazjum im. Longina Komołowskiego (rzecz miała się kilka tygodni temu), by spotkać się z miejscową wspólnotą i porozmawiać o swych reformatorskich planach. Spotkanie nie wydało się jednak gościnne, tylko raczej nerwowe. Okazało się bowiem, że mer tak naprawdę nie stawił się, by razem naradzić się ze wspólnotą, posłuchać głosu zainteresowanych losem placówki, tylko by zakomunikować jej swą, ze sobą tylko uzgodnioną, decyzję. Decyzję głoszącą, że polski pion gimnazjum zostanie zreorganizowany do poziomu podstawowego (czyli zdegradowany), a następnie dołączony administracyjnie do Gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza w Landwarowie. Taki plan merowi Šatevičiusowi wydał się świetnym, bo pozwoli zaoszczędzić na dalszym funkcjonowaniu połukniańskiej szkoły oraz przyniesie wiele pożytku dla jej uczniów ze starszych klas.
O tym pożytku dalej mówił wiceminister Skaudžius, a prawił przy tym tak barwnie i obiecująco, że wyszły mu z jego mowy same plusy dodatnie, jak mówi jedna z reklam. Reklama Skaudžiusa była zaś taka, że dowożenie uczniów z klas maturalnych do Landwarowa zwiększy ich szanse edukacyjne z racji, iż trafią do większej, miejskiej placówki. Tam dopiero rozwiną skrzydła. Będą mieli większy dostęp do różnych pozalekcyjnych form edukacji oraz do klas komputerowych i etc., etc… Podwożenie będzie też, rzecz jasna, komfortowe i darmowe. Specjalnym busikiem uczniowskim. Fraszka więc przy tym, że niektórzy uczniowie będą codziennie mieli do pokonania nawet 35 km w jedną stronę, bo już są dowożeni do Połuknia z odległych wsi. Że codzienne jeżdżenie 70 km odminusuje im kilka godzin snu każdego ranka, a i kilka po południu kosztem odrabiania lekcji. Zaś wizja ubogacających zajęć pozalekcyjnych, zostanie jedynie wizją z powodu bardzo prozaicznego. Busik nie będzie raczej czekał na tych uczniów, którzy będą chciały edukować się po lekcjach. Plus dodatni dla samego Gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza w Landwarowie – to dodatkowi uczniowie, ubarwiał rzeczywistość wiceminister. Ale i w tym przypadku jest ten plus raczej wątpliwy, bo jak na razie polskie gimnazjum w Landwarowie ma wystarczające komplety. Warto też dodać, że same gimnazjum w Połukniu również oferuje bogatą ofertę zajęć pozalekcyjnych, więc niekoniecznie na nie jeździć aż do Landwarowa. Argumenty reformatorów finalnie okazały się więc bardzo wątłe. A nawet czasami trochę kłamliwe.
Powyższe bałamutne opowieści gości przyczyniły się do tego, że mimo gościnności gospodarzy atmosfera spotkania stawała się coraz bardziej napięta. Czasami bez mała wybuchowa, dlatego młody mer coraz częściej zerkał na zegarek, dając tym samym do zrozumienia, że chciałby już jak najszybciej drapnąć ze spotkania. Zwłaszcza, że i główna linia narracyjna przybyłych, iż jedynym wyjściem dla kurczącego się polskiego gimnazjum w Połukniu jest jego degradacja i pozbawienie samodzielności, też zaczęła – mówiąc delikatnie – sypać się jak domek z kart. Dyrekcja placówki bowiem, podając twarde dane, udowodniła, że gimnazjum po chwilowym kryzysie z kompletacją klas (na dzisiaj ma 113 uczniów) wykazuje wszelkie prognozy na szybką odbudowę. Narybek do klas początkowych wyraźnie się zwiększył, co może świadczyć, iż miejscowi Polacy po chwilowym zauroczeniu „ministerialnymi karierami” dla swych pociech po litewskich szkołach zaczynają powracać do korzeni.
I właśnie ten fakt, niewykluczone, jest prawdziwym powodem gorliwości i tak ekstremalnego pośpiechu w podcinaniu skrzydeł dla polskiego pionu placówki oświatowej w Połukniu. Chęci optymalizacji sieci polskich szkół do granic doskonałości, nie ruszając przy tym litewskiej konkurencji. Z reorganizacji bowiem skorzystałby niewątpliwie pion litewski, który przecież w większości zasila się z tego samego źródła. Źródła polskiego. Jeżeli polska placówka zostanie pełnowartościowym gimnazjum z tendencją wzrostową, to trudniej mu będzie przeciągać polskich dzieci argumentem, że tylko u nich mogą na miejscu zdobyć średnie wykształcenie.
To, że taka teza może być prawdą, uczy nas historia. Bardzo przecież jeszcze nieodległa, gdy np. w Wilnie w podobny sposób „reorganizowano” polską szkołę średnią w wileńskiej Jerozolimce. Tak ją „reorganizowano”, dla dobra, rzecz najoczywistsza, jej uczniów, że dziś już nie istnieje. Wtedy też działano metodą na salami. Czyli likwidowano jedną z najlepszych polskich placówek oświatowych w stolicy w kilku etapach. Najpierw ją „zoptymalizowano” do poziomu podstawowego, a potem po kilku latach zlikwidowano całkowicie, by udostępnić miejsce litewskiej szkole, której było ciasno we własnych podwojach. Polską szkołę decyzją administracyjną przeniesiono do centrum, ogołacając tym samym zupełnie całe północne obrzeże Wilna z polskiej oświaty. Wszystko ściśnięto do centrum, gdzie na ten czas znalazły się obok siebie aż trzy polskie szkoły średnie – im. Joachima Lelewela, im. Władysława Syrokomli oraz właśnie Jerozolimska, przemianowana później na Antoniego Wiwulskiego. Zmuszono, oczywiście, w ten sposób je do wzajemnej niezdrowej konkurencji, a, jak już powiedziałem wyżej, uczniów z polskich rodzin z północy stolicy pozbawiono szans do równego dostępu do edukacji.
Dzisiaj w Połukniu rysuje się scenariusz bardzo podobny. Można by powiedzieć wypróbowany i sprawdzony, jak eliminować polskie szkoły z ich naturalnego środowiska. Argument finansowy jest śmieszny, a nawet żenujący, zważywszy ile pieniędzy wpompowała Polska w to, by budynek połukniańskich szkół wyglądał po europejsku. Nie będę skromny i wypomnę, że jest to grubo ponad 300 tysięcy euro. Wkład trockiego samorządu przy tym, to kropla w morzu.
Mamy dzisiaj bardzo trudną sytuację geopolityczną. Niech więc ktoś pouczy młodych – mera i wiceministra, by szybko dorastali do odpowiedzialności. Pokąd jednak będą dorastać, problem lokalny gimnazjum polskiego w Połukniu (to samo dotyczy zresztą polskiej szkoły podstawowej w Starych Trokach) niech stanie się problemem litewskiego rządu, który ponoć ma strategiczny interes z Polską.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.