Zdaniem premiera to Rosja, chcąc destabilizować sytuację w naszym kraju, może podjudzać niektórych organizujących strajki liderów związkowych, jako że ci utrzymują kontakty ze swymi odpowiednikami w tym kraju. Jak nie wierzycie, to poczytajcie „Komsomolską prawdę", przekonywał opozycję szef rządu dodając, że ma też „tam tikrų tarnybų" tajną notatkę w tej sprawie. Opozycja, która sama chętnie i często dmie w tą samą dudę kremlowskiego spisku, tym razem jednak premierowi nie dała wiary. Ba, jeżeli wierzyć gazetom, była nawet w szoku po tym, gdy wysłuchała wynaturzeń Butkevičiusa. Eligijus Masiulis wręcz się zaniepokoił stanem szefa rządu: „Jestem zaniepokojony stanem premiera. Takie uczucie, że premierowi potrzeba jest albo księdza, albo psychologa, gdyż z jego ust słyszymy ostatnio coraz więcej teorii spiskowych", sumował się kondycją psychiczną szefa rządu szef liberałów.
Na następny dzień Butkevičius jednak otrzeźwiał, odeszły go zmory, więc zaczął nauczycieli przepraszać gęsto się tłumacząc, że nie to miał na myśli, co powiedział. Nie tak go zrozumiano, bo w rzeczywistości chodziło mu o to, by przestrzec pedagogów przed złymi ludźmi, gdyż ma notkę, gdzie go służby przestrzegają, więc i on przestrzega, jako że nauczycieli kocha i szanuje. „Moim obowiązkiem jako prezesa Rady Ministrów jest uprzedzić te związki, które organizują strajki, by do tych strajków nie dołączyli „tam tikri žmonės", którzy by wzbudzali „tam tikrą chaosą", w swoim stylu zawile i tajemniczo gadał szef rządu.
Mleko się jednak rozlało. Premier wręcz ze swoim spiskiem wyskoczył jak Filip z konopi - zupełnie tak, jak pewien generał, który niedawno tłumaczył, że należy pozamykać na Litwie szkoły mniejszości narodowych, żeby w nich nie bruździła wiadoma już nam „niewidzialna ręka". Jak wiadomo jednak, generałom zawsze jest dalej do głowy niż intelektualistom, dlatego – uważam – premier odleciał bardziej niż mundurowy (halo, premierze, tu Ziemia) i już na pewno znacznie bardziej, niż dopuszcza to jego ranga polityczna.
Na szczęście związkowcy nie zrazili się chwilową niedyspozycją intelektualną Butkevičiusa, wzięli kanapki i termos i poszli na negocjacje do ministerstwa oświaty. Zapowiedzieli przy tym, że nie wyjdą stamtąd, dopóki nie osiągną porozumienia. Niepokoję się, ile wzięli tych kanapek, bo może ich zbraknąć, jako że minister Pitrėnienė po rozmowach orzekła, że oczekiwanych podwyżek dać nie może, gdyż nie ma z czego. Sytuacja zatem wytworzyła się patowa, ale i groteskowa zarazem. Chodzi mi o postawę Partii Pracy (PP) w tym konflikcie. Jak podają media, Valentinas Mazuronis, nowy szef PP, podczas ostatniej manifestacji strajkujących nauczycieli miał się wmieszać w szeregi organizatorów protestu i głośno wspierać ich żądania płacowe. Jeżeli to prawda, to wyglądałoby to trochę tak, jakby Mazuronis stanął przed lustrem i zaczął żądać od ... Mazuronisa podwyżki dla nauczycieli. Bo warto przypomnieć, że minister Pitrėnienė w rządzie Butkevičiusa jest reprezentantką właśnie PP, a Mazuronis ma nad nią bezpośrednią zwierzchność partyjną.
Groteskowych zachowań Mazuronisa i premiera Butkevičiusa nie da się inaczej wytłumaczyć jak jakąś niepojętą fatalną złą passą koalicyjnego rządu. Kompromituje się on ostatnio tak regularnie jak cykanie chronometru szwajcarskiego zegarka. Najpierw skandale korupcyjne, potem najdziwaczniejsza w historii litewskiego parlamentaryzmu sesja nadzwyczajna Sejmu, którą wicespiker Algirdas Sysas rozpoczął intonując hymn narodowy, a po godzinie znowu musiał śpiewać, by ją zamknąć, bo koalicjanci nie chcieli niczego badać. Wszystko to skrajnie irytuje jak i to, że premier przypisuje oświatowym związkowcom niecne intencje tak naprawdę na podstawie artykułu w „Komsomolskiej prawdzie".
Rządowi brakuje 7,8 mln euro, by zadowolić słuszne oczekiwania płacowe nauczycieli. Tymczasem rząd kompromituje się tak, jakby chodziło co najmniej o miliard.
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.