Podczas większych uroczystości na scenę wraz z zespołem wychodzą seniorzy, osoby, którzy niegdyś również śpiewali, grali i tańczyli w zespole. Dzieci, młodzież, dorośli i osoby starsze – wszyscy razem tworzą barwny korowód, który od dziesięcioleci cieszy publiczność w różnych zakątkach. Polski Zespół Artystyczny Pieśni i Tańca „Wilia" założony w Wilnie w marcu 1955 roku kończy w tym roku 60 lat.
Podczas koncertów zachwycają układami tanecznymi i wykonaniem pieśni. Od początku istnienia niezmiennie wykonują a capella pieśń, która stanowi fragment Mickiewiczowskiego Konrada Wallenroda: „Wilija naszych strumieni rodzica, dno ma złociste i niebieskie lica". Po raz pierwszy wykonali ją w maju 1955 roku, pieśń nadała nazwę zespołowi i stała się swego rodzaju hymnem.
„Wilia" jest prawdziwym ewenementem. Jest pierwszym polskim zespołem założonym po II wojnie za nową wschodnią granicą Polski, na dawnych ziemiach polskich, które po wojnie przestały należeć do Macierzy. Jak podkreślali jej pierwsi członkowie „był to patriotyczny zryw młodzieży tamtych lat, Wilia – to był nasz drugi dom". Dziś nadal przyciąga jak magnes, mimo, że folklor nie zawsze przemawia do młodzieży. Z całą pewnością jest wizytówką Wileńszczyzny i dowodem na to, że praca, upór, zacięcie i fascynacja polskością daje najlepsze wyniki.
O historii „Wilii" z Renatą Brasel, kierownikiem artystycznym i dyrygentem zespołu rozmawiała Beata Kost ("Kurier Galicyjski"):
Proszę opowiedzieć w jakich okolicznościach powstał zespół?
Sama zaczęłam pracować od 1990 roku, zespół liczył już wówczas 35 lat, więc wielu kierowników już nie znałam. Ale czytałam w artykułach gazetowych czy z opowieści byłych członków – tak jak dzisiaj usłyszeliśmy te wszystkie wspomnienia Krystyny Jurewicz-Korkuć i pani Ireny Woronko. Wilia to najstarszy na Wileńszczyźnie i w ogóle na Litwie polski zespół artystyczny pieśni i tańca. Właściwie na początku to był tylko chór, założyli ten zespół absolwenci polskiej szkoły nr 5 w Wilnie, obecnie jest to szkoła im. Joachima Lelewela (szkoła wówczas nie miała jeszcze tego patrona, a absolwenci wpadli na pomysł, że można by założyć taki zespół, w którym będą mogli komunikować się po polsku, śpiewać. Zawdzięczając entuzjastom powstała taka grupa, dość duża od początku. Nie mieli kierownika, na początku sami dawali radę, później zaczęli rozglądać się za wsparciem. Zwrócili się do organisty z kościoła św. Teresy – jest to kościół przy Ostrej Bramie. Poprosili go żeby objął ten chór.
I organista poprowadził zespół?
Pan Piotr Termion zgodził się, z tym, że nie pracował zbyt długo, bo obowiązki organisty wymagały dużo wysiłku i pracy, więc po pewnym czasie – nie wiem w jakich okolicznościach znaleziono nowego kierownika pana Wiktora Turowskiego – był chyba najdłużej ze wszystkich kierowników. To on tworzył zawodowo chór wielogłosowy. W historii zespołu możemy przeczytać, że chór liczył około 100 osób. Cała Wileńszczyzna – okolice Wilna – to teren, gdzie mieszka dużo Polaków i skoro był to jedyny zespół nic dziwnego, że ludzie garnęli się do udziału. To teraz mamy w każdym rejonie, w każdej wioseczce własne zespoły – „Troczanie", „Mejszagolanie" i mnóstwo innych. Więc na początku był tylko chór, ale chcieli też tańczyć i pracę wówczas rozpoczęła pani Zofia Gulewicz z domu Wernicka – choreograf z prawdziwego zdarzenia.
Kim była?
Mieszkała w Kolonii Wileńskiej (obecnie Pawilnius). Była przed wojną baleriną Teatru Wielkiego w Warszawie. Zakochała się i wyszła za mąż za naszego wilniuka, inżyniera. W czasie wojny uciekali z Warszawy przed bombami i tak dotarła do rodziców męża do Kolonii Wileńskiej. Do jego rodziny przygarnęła się i tam została. Na pewno tęskniła do swojej pracy. Nie byliśmy baletem, ale ona była jedyną osobą, która mogła zespół poprowadzić od strony tanecznej.
Czyli dla Zofii Gulewicz była to też w pewnym sensie możliwość zrealizowania swojej pasji.
Tak, dużo też się kształciła, musiała się przestawić z tańca klasycznego na folklor regionalny. Poszła nawet do konserwatorium, gdzie studiowała dyrygenturę. Współpracowała z „Mazowszem", ze „Śląskiem", korzystała z repertuaru tych zespołów. Do dnia dzisiejszego mamy dużo piosenek i układów tańców, które zawdzięczamy „Mazowszu" i „Śląskowi". Pierwsze stroje szyli własnoręcznie, bo możliwości były bardzo skromne. To teraz są pracownie, gdzie wszystko możemy zamówić, oby tylko pieniądze były. Kiedyś były to rzeczy nie do zdobycia. Więc jej wkład był ogromny. To te osoby rozwinęły zespół na tak szeroką skalę.
Dowiedziałam się dzisiaj, że to właściwie Wilia jest „matką" tych wszystkich zespołów, które działają na Wileńszczyźnie?
Wilia miała już chyba blisko 30 lat, kiedy jej dojrzali członkowie odchodząc z zespołu zakładali własne. Powstały zespoły „Wileńszczyzna", „Zgoda", „Solczanie", „Znad Mereczanki". Szkolne zespoły powstawać zaczęły wcześniej, po dwudziestu latach istnienia „Wilii". Założono zespół „Świtezianka" w szkole im. Szymona Konarskiego, „Wilenkę" w szkole Władysława Syrokomli. I pani Zofia Gulewicz pomagała również tym nowym zespołom – uwagi, porady – zawsze można było na nią liczyć. Wykonała ogromną pracę.
Polakom na Wileńszczyźnie można pozazdrościć tak dużej liczby zespołów.
Na Wileńszczyźnie i w samym Wilnie działa już tak dużo zespołów, że pewną konkurencję tworzymy sami dla siebie (śmiech). Już mało kto pamięta jakie były początki, a „Wilia" jest rzeczywiście matką wielu z nich. Jak w naszej pieśni, którą śpiewamy do słów Adama Mickiewicza „Wilija naszych strumieni rodzica" – tak z naszego zespołu wyszły kolejne. W tym roku na sześćdziesięciolecie wydajemy akurat książkę i pisze ją pani Krystyna Adamowicz, dziennikarka „Kuriera Wileńskiego", a teraz „Tygodnika Wileńszczyzny". Jest naszą byłą „zespolanką" i ona jedyna może to opracowanie przygotować. Kiedyś sama śpiewała w „Wilii", dzisiaj śpiewa jej córka i dwie wnuczki – trzecie pokolenie obecne w zespole. Tę księgę jubileuszową planujemy wydać na wiosnę i tytuł, który jej nadaliśmy brzmi właśnie tak: „Naszych strumieni rodzica".
Jak Pani trafiła do zespołu?
Do zespołu trafiłam przypadkowo. Moja nauczycielka solfeżu w szkole muzycznej – Czesława Bylińska – była kierownikiem artystycznym zespołu. Kiedyś przypadkowo spotkałyśmy się w dawnej siedzibie zespołu „Wilia", miałam tam praktyki z zarządzania pracą klubową. Byłam już na uczelni, studiowałam dyrygenturę chóralną. Czesława Bylińska zaprosiła mnie po prostu, bo brakowało jej osoby do pomocy – przyszłam jako chórmistrz. Pracowałam około pięciu czy sześciu lat, kiedy pani Czesława zostawiła zespół. Zastąpiłam ją. Pracuję od 1990 roku, więc jestem już 25 lat w zespole. Jestem szczęśliwa, bo jest to nie tylko praca. Zespół rzeczywiście staje się jak rodzina.
Jest to praca zawodowa czy społeczna?
To co robię w chórze to praca zawodowa, cała reszta związana z organizacją pracy i działalności zespołu – tu już raczej działam społecznie. Pisanie projektów, szycie strojów, nieustanne latanie i załatwianie różnych rzeczy, prowadzenie korespondencji – to są rzeczy, które zabierają o wiele więcej czasu niż same próby. Bo próby mamy dwa-trzy razy w tygodniu po kilka godzin, a sprawy organizacyjne są non-stop. To jest ogrom pracy. Kiedyś mieliśmy sześć etatów i oczywiście specjalną osobę, która zajmowała się prowadzeniem tych rzeczy. Ale obecnie nie mamy takiej możliwości, żeby taką osobę utrzymywać. Czasy się zmieniają. Jak wygląda obecnie stan liczebny zespołu? Dzisiaj zespół liczy 140 osób. Mamy dwa chóry. Chór dorosły składa się z 40 osób, mamy dziecięcą grupę chóralną – 21 osób – ją też prowadzę. Z tego zespołu wpływają nam potem do grupy dorosłej. Mamy podstawową grupę taneczną – 12 par. Mamy średnią grupę taneczną – wymieniają się z dorosłymi. I mamy, oczywiście, dziecięcą grupę taneczną. Łącznie ponad 30 par. Dziewczynek tradycyjnie jest więcej, chłopaków nieco mniej. Zespół żyje, mamy narybek i to mnie cieszy, bo to znaczy, że zespół będzie mógł się dalej rozwijać.
Jak wygląda nabór do „Wilii", czy jest casting?
Zdziwi się pani, ale nie mamy żadnych castingów. Pracujemy z każdym, kto przychodzi i chce śpiewać czy tańczyć. Zaczynamy od dziecka. Teraz po latach mogę powiedzieć, że z każdego można zrobić muzyka czy śpiewaka – nie musi nawet mieć dużego głosu. Trzeba tylko sporo pracy poświęcić pracując, ale i z drugiej strony musi być podobnie. Taka osoba musi z siebie dać dużo i chcieć tego. Nie wszyscy wytrzymują, sami się odsiewają. Człowiek sam czuje: potrafi czy nie, czy jest w stanie nadążyć. Nie zatrzymujemy tych, co odchodzą, a ci co chcą, sami dojdą do potrzebnego poziomu i trafi ą do tego starszego składu, oby tylko mieli chęci.
I takich właśnie ludzi, co mają dużo chęci wypada życzyć „wilii" na jubileusz...
Dziękuję bardzo. Zapraszamy do Wilna na nasz jubileusz, który obchodzimy. Urodziny mieliśmy 19 marca, ale cały ten rok podpinamy pod jubileusz, wszystkie nasze tegoroczne koncerty. Koncert galowy odbędzie się w Wilnie, w nowej sali Compensa (sala mieści ponad 2 tys. miejsc siedzących i do 3 tys. miejsc stojących – red.), zaplanowany jest na 21 listopada. O ile nic się nie zmieni, wystą-pimy tam, ale przygotowujemy się też do innych koncertów jubileuszowych. Bardzo się cieszę i dziękuję serdecznie za to, że Lwów też o nas pamięta. Pozdrawiamy Lwów!
Beata Kost
Tekst ukazał się w Kurierze Galicyjskim nr 6 (226) za 31 marca – 16 kwietnia 2015
na podstawie http://wspolnota-polska.org.pl/