Muniek Staszczyk: Zawsze chciałem zagrać w Wilnie

2013-11-26, 10:49
Oceń ten artykuł
(15 głosów)

Z jedynym koncertem w Wilnie wystąpił legendarny polski zespół „T.Love". Wileńska publiczność nareszcie mogła na żywo usłyszeć „Kinga", „Stokrotkę", „Jazdę" i wiele innych przebojów tej formacji, znanych i lubianych, nuconych przez kolejne już pokolenia mieszkańców Wileńszczyzny. Lider zespołu Zygmunt Staszczyk chętnie udzielił wywiadu naszemu portalowi.

- Wilno jest pierwszym miastem, w którym zespół T.Love występuje po dłuższej przerwie. Jak to się stało, że gród nad Wilią znalazł się na Waszej trasie koncertowej?

- To bardzo ważne miasto w historii Polski. Właściwie od 30 lat marzyłem o tym, żeby tu zagrać. Jestem bardzo szczęśliwy, że wreszcie się udało. Lepiej późno niż wcale. Wilno - to również ważne miejsce dla mnie, tak samo jak Lwów, gdzie wystąpimy chyba w przyszłym roku.
Tak się ostatnio składa, że więcej gramy dla Polaków na Zachodzie, niż Wschodzie. Prosiłem więc swój management, żebyśmy w końcu zagrali na Litwie, bo graliśmy tylko na Białorusi. Dawno temu, w czasach ZSRR, również na Ukrainie. A przecież to miejsca bliskie sercu każdego Polaka, więc chciałem zagrać w Wilnie: dla publiczności polskiej i litewskiej. Sala nie ma znaczenia. Nie jesteśmy zespołem stadionowym jak U2. Gramy w klubach: większych lub mniejszych.
W Wilnie jestem już po raz trzeci. Byłem też na wakacjach na Mierzei Kurońskiej. W lutym tego roku byłem w Kownie, bardzo ciekawe miasto, trochę inne niż Wilno. A w Wilnie bardzo dobrze się czuję. Lubię to miasto. Ludzie mają fajny akcent. Myślę, że przed wojną było tutaj super.

- T.Love na polskiej scenie muzycznej jest 31 lat. Wasze piosenki nuci już kilka pokoleń.

- Nasi fani to wielki skarb. Najpierw się staje zespołem undergroundowym, potem bardzo popularnym, potem nagle mówią do ciebie „legenda". Sam się zastanawiam - dlaczego. Pewnie czas pracuje na naszą korzyść (śmiech). Ale, wiadomo, żeśmy nie leniuchowali: nagrywaliśmy płyty, pracowaliśmy ciężko.

- I nie próbowali za wszelką cenę pozostać młodymi zbuntowanymi?

- Zaczynałem grać, jak miałem 18 lat, a mam już 50. Trudno, żebym był tym samym gościem co kiedyś. To by było nawet chore. Z nikim się nie umawiałem na jakiś styl grania. T.Love ma bardzo różną publiczność. Na nasze koncerty przychodzą dzieci z liceum, ludzie z korporacji, faceci w dredach, hiphopowcy, studenci. T.Love jest takim zespołem, który troszkę puszcza oko, mówi o poważnych sprawach, ale nie jest to najważniejsza rzecz w moim życiu. Bardzo ważna, ale mam jeszcze prywatne życie, rodzinę, zainteresowania, podróże, książki. Bardzo kocham T.Love, ale w nim się nie zatracam. Może kiedyś bardziej w to wszystko wchodziłem głębiej.

Zespoły się zmieniają. Mają na to prawo. A ludzie zawsze wspominają. Jedni mówią: „To stare było fajne, a teraz to są [do kitu - red.]. Ci się sprzedali, a kiedyś byli fajni". Drudzy: „Nie, kiedyś byli beznadziejni, a dzisiaj są fajni". Gdybym się przejmował recenzjami, komentarzami, to bym zwariował. Robię swoje. To idzie w ludzi i oni bardzo różnie odbierają nasze piosenki. Dla wielu jesteśmy ważnym zespołem. Nie dla wszystkich, oczywiście. Nie chcę być zespołem masowym. W życiu bym nie chciał grać na stadionach, bo nie miałbym prywatności.

- Gracie wszędzie: w kościele, domach dziecka, więzieniach, na... zakup sztucznej nerki, dla narkomanów...

- Jak można pomóc, to czemu nie? Ale nie jestem Jezusem Chrystusem – był tylko jeden. Nie jestem w stanie pomóc wszystkim. Zarabiamy pieniądze na czymś innym. Na koncertach, tantiemach. Koncerty w więzieniach, domach dziecka - to inne doświadczenie. Np. w więzieniu pod Bydgoszczą, w Koronowie, grywamy regularnie, w zasadzie co roku przed gwiazdką, jak mamy trasę koncertową w tej okolicy. I nikt mi nie zadawał takich poważnych pytań, jak ci więźniowie. Normalne mocne filozoficzne pytania. Fajnie zagrać dla kogoś, kto jest po drugiej stronie barykady: osoby na wózku inwalidzkim, w więzieniu czy w domu dziecka. Nie lubię takich akcji „gramy dla papieża", „gramy dla powodzian", bo to jest jakieś show. Jak trzeba komuś pomóc, to raczej sam płacę w kasie na poczcie - jak obywatel Polski.

- Jest Pan z wykształcenia polonistą. Muzyka jednak tak wciągnęła, że o pracy w szkole nigdy chyba Pan nie myślał?

- Tak, jestem polonistą z wykształcenia. Nie wiem, czy byłbym dobrym nauczycielem. Chyba nie najlepszym – z całym szacunkiem do zawodu nauczyciela. Mógłbym być też dziennikarzem muzycznym – rozmawiać z muzykami, ponieważ znam historię muzyki rockowej, której słucham od dziecka. To są dwa zawody, które, sądzę, mógłbym wykonywać. Ale dużo przyjemniej jest robić to, co robię, czyli być twarzą zespołu, który jest w Polsce znany, bardzo lubiany i przez wiele pokoleń słuchany. Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał. Myślałem, że to potrwa pięć lat, może dziesięć. Nie myślałem, że będę 31 lat grał muzykę rockandrollową z zespołem T.Love. Tak to wrasta w życie, że potem ciężko z tego wyjść. Pewnego rodzaju przyjemne uzależnienie.

- T.Love ma na swym koncie kilkanaście albumów. Pierwszy - „Miejscowi Live" - ukazał się w roku 1988, ostatni - „Old is Gold" – w 2012 roku. Płyty powstają, gdy chcecie coś powiedzieć?

- Na pewno nie będę grał tylko po to, by odcinać kupon od popularności, grać tylko przeboje. Chyba że mnie bieda przyciśnie, bo tylko to potrafię robić. Ale wydaje mi się, że muzyk, jak i każdy artysta, powinien mówić ludziom, że żyje poprzez płyty, które wydaje. Myślę, że jeszcze nie powiedzieliśmy wszystkiego. Jestem odpowiedzialny za teksty w T.Love. W tym roku nie napisałem na razie żadnego. Żyłem innymi rzeczami, np. podróżami. Gram w Wilnie koncert z T.Love po dłuższej przerwie od grudnia zeszłego roku. Nie wiem, jak nam pójdzie. Mam nadzieję, że dobrze. Na razie gramy cztery koncerty z okazji mojej 50-tki w Wilnie, Krakowie, Warszawie i Londynie. Wracamy po urlopie. O nowej płycie będziemy myśleć później. Jest plan nagrania płyty akustycznej. Na pewno wydamy płytę, a może i niejedną.

- W ciągu ostatniego roku zwiedził Pan kawał świata...

- Byłem tylko na kilku wycieczkach. Podróże są bardzo modne. Na południu Stanów Zjednoczonych chciałem poznać źródło muzyki bluesowej w Missisipi, Tennessee, Nowym Orleanie. Wielokrotnie graliśmy w Stanach, głównie w miastach Nowy Jork, Chicago, ale nigdy nie było czasu na podróże. Z moim kumplem, który mieszka w Ameryce, Polakiem, wypożyczyliśmy samochód i trochę pojeździli. Byłem też w Afryce i jeszcze kilku miejscach, ale to nie są jakieś wyjątkowe podróże. Akurat miałem czas, może trochę za dużo tych podróży wziąłem na kark. Mniej byłem w domu obecny. Natomiast na pewno to jakoś zaprocentuje. Zawsze w czaszce zostają jakieś przeżycia, z których potem powstają teksty...

- W wywiadach z Panem ostatnio często przewija się temat wiary...

- Nigdy nie byłem niewierzącym, ale dewotem też nie. Pochodzę z Częstochowy, a to takie święte miasto. Chodziłem z babcią na Jasną Górę. Tak to zostało.
Poznałem różne aspekty życia. Dzisiaj jestem trochę bliżej tych tematów. Ale czy lepszy? Myślę, że trochę zmieniłem się na plus, ale nikt nie jest idealny. Po prostu wierzący jestem - i tyle. Dlaczego mam się tego wstydzić?! W Polsce dzisiaj tak się zrobiło, że katolicyzm - to ciemnota, prymitywizm. Tak nie uważam. Ale nikogo nie nawracam. Mam kupli ateistów, gejów, lesbijki. Znam różnych ludzi. Jestem otwarty na człowieka i na tym, wydaje mi się, polega chrześcijaństwo. Udzieliłem raz wywiadu na ten temat. Potem w tabloidach śmiali się ze mnie, że muzyk rockowy jest różańcem. Zmanipulowali tytuł. Nie stałem się świętym, wierzę w Boga i tyle. Nie gram rocka chrześcijańskiego, nie śpiewam psalmów biblijnych, które zresztą nawet nieźle znam, ale nie ośmieliłbym się ich śpiewać.

- Oznajmił Pan, że ma coraz większy dystans do mediów.

- Niby wolę milczeć, ale i tak ciągle gadam. Menedżerka mi tak ustawia kalendarz, że mam dużo wywiadów. Można się cieszyć, że media są nami zainteresowane. Z wiekiem natomiast zaczynam cenić milczenie. Media w Polsce, jak i w całej Europie, na Litwie pewnie też, schamiały, stały się tabloidowe, prymitywne, pistoletowe, sperma, krew i sensacja. Po prostu trudno poważnie pogadać. Albo jesteś uwikłany w jakieś sytuacje. Często cię szufladkują: musisz być albo chłopcem prawicy, albo chłopcem lewicy, chłopcem kościoła... Mnie to irytuje, więc mam dystans do mediów, bo już kilkakrotnie wrobiły mnie w konia, zmanipulowały moje wypowiedzi. Sprzedaż prasy papierowej spada, więc oni walczą o sprzedaż sensacji. Muszą mieć tytuły westernowe, a mnie strzelanie nie interesuje. Po prostu jestem człowiekiem, a to może być nudne, więc trzeba to jakoś upakować, by było „wow".

- Muniek – to takie imię sceniczne czy bliscy też się tak do Pana zwracają?

- To nie jest ksywka wymyślona na potrzeby artystyczne. To imię wymyślił w szkole mój nauczyciel od muzyki. Pytał każdego ucznia, jakiej muzyki słucha, czym się interesuje. Przedstawiłem się, że jestem Zygmunt, mam 15 lat, lubię muzykę rockową. On na to: „Zygmunt? To na ciebie mówią Muniek wszyscy w domu". Nikt tak na mnie nie mówił. Ale następnego dnia już mój kolega zwrócił się do mnie: „Muniek, masz kanapkę?"
Bliscy ludzie mówią do mnie Zygmunt. Muniek - to imię bardziej sceniczne. Teraz, jak mam 50 lat, to mogę być panem Zygmuntem, a jak małe dziecko jest Zygmuntem, to dziwne, nie? To mój tata nazwał mnie tak w cześć dziadka. Na drugie imię mam Marek, też dziwne. Ale Zygmunta już polubiłem. I nawet lubię, jak do mnie tak mówią.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Iwona Klimaszewska

 

Komentarze   

 
#3 anatol 2013-11-30 00:20
koncert był super. wywiad też
Cytować | Zgłoś administratorowi
 
 
#2 Tak 2013-11-26 15:42
tak, ja też. Ciekawy wywiad
Cytować | Zgłoś administratorowi
 
 
#1 vega 2013-11-26 15:30
dzięki za wywiad :) z przyjemnością przeczytałem.
Cytować | Zgłoś administratorowi
 

Dodaj komentarz

radiowilnowhite

EWANGELIA NA CO DZIEŃ

  • Poniedziałek, 23 grudnia 2024 

    Łk 1, 57-66

    Słowa Ewangelii według świętego Łukasza

    Dla Elżbiety nadszedł czas rozwiązania i urodziła syna. Gdy sąsiedzi i krewni dowiedzieli się, że Pan okazał jej wielkie miłosierdzie, cieszyli się razem z nią. Przyszli ósmego dnia, aby obrzezać chłopca i nadać mu imię jego ojca Zachariasza. Lecz jego matka powiedziała: „Nic podobnego! Będzie miał na imię Jan”. Oni przekonywali ją: „Przecież nie ma nikogo w twojej rodzinie, kto by miał takie imię”. Za pomocą znaków pytali więc jego ojca, jak chce go nazwać. A on poprosił o tabliczkę i napisał: „Na imię mu Jan”. Wtedy zdumieli się wszyscy. I natychmiast otworzyły się jego usta, odzyskał mowę i wielbił Boga. Lęk padł na wszystkich ich sąsiadów. Po całej górskiej krainie Judei opowiadano o tym wszystkim, co się wydarzyło. A wszyscy, którzy o tym słyszeli, zastanawiali się i pytali: „Kimże będzie ten chłopiec?”. Bo rzeczywiście ręka Pana była z nim.

    Czytaj dalej...
 

 

Miejsce na Twoją reklamę
300x250px
Lietuva 24Litwa 24Литва 24Lithuania 24