We Francji pismo „Le Canard enchaine” poinformowało, że sekretarz stanu w ministerstwie spraw wewnętrznych Laurent Nunez dał nieoficjalne polecenie prefektom departamentów, by ci nie próbowali wymuszać przestrzegania zasad samoizolacji w „niektórych dzielnicach”, bo, jak zauważył, „nie jest to priorytetem francuskiego rządu”. Jakie są to „niektóre dzielnice” sekretarz stanu nikomu wyjaśniać nie musiał, bo w Republique Francaise i tak wszyscy o tym wiedzą. Są to getta zamieszkałe przez emigrantów, gdzie sytuacja często przypomina „beczkę prochu”, do której wybuchu „wystarczy tylko jedna iskra”. I nie są to słowa autora komentarza, tylko Oliviera Kleina, mera Clichy-sous-Bois, który w ten sposób opisuje sytuację w swoim gęsto cudzoziemskim miasteczku.
Zatem, żeby „beczka” nie wybuchła, policjanci mają udawać, że nic nie widzą, nikogo z łamiących prawo emigrantów nie zaczepiać i już – broń Boże – nie karać. I wtedy będzie pełen spokój na zasadzie Grecja – dyskrecja, Francja – elegancja, a najważniejsze, by było spoko – Maroko.
Marokańskich, algierskich i innych „Francuzów” nie należy drażnić, by, jak poucza „Figaro”, „nie pogarszać i tak już napiętej sytuacji”. Warto bowiem pamiętać, że tylko w kwietniu br., a więc już w czasie kwarantanny, doszło w wielu miejscach Francji do zamieszek wśród emigrantów, którzy – jak bardzo prostolinijnie zaznacza socjolog Hamza Esmili – po prostu „się nudzą”. Bo i rzeczywiście – kawiarnie zamknięte, bary nieczynne, sport zamrożony, o dyskotekach to i mowy być nie może. Wstrętne władze, których czarnoskórzy Francuzi na ogół nie cierpią, nie pozwalają im nawet popróżnować w grupkach na ławeczkach w parkach. Nic, tylko nuda. Cóż więc pozostaje znudzonym biedakom. No, szukanie jakiejś tam alternatywy na bezczynność. Podpalają więc, by nie ulec całkowitej stagnacji ruchowej, kosze na śmieci albo i samochody, jak to miało miejsce w połowie kwietnia w miejscowości Villeneuve-la-Garenne. Tam policja próbowała zatrzymać motocyklistę za jazdę bez kasku i niechcący potrąciła pirata drogowego. Bardzo to wnerwiło miejscową, znużoną bezczynnością, młodzież algierską, która zaczęła puszczać z dymem zaparkowane na obrzeżach dróg pojazdy i różne inne zbędne w jej mniemaniu obiekty użyteczności, jak chociażby kosze na śmieci.
Prezydent Macron zupełnie niedawno ogłaszał publicznie, że nie dopuści, by we Francji powstawały „społeczeństwa równoległe”. Miał nie pozwolić, by mieszkający obok siebie Francuzi oraz emigranci, którzy ignorują i kraj zamieszkania, i jego prawo, czuli się jak dwa nieprzyjazne nawzajem plemiona. Teraz urzędnicy prezydenta robią mu pewnie na złość, mówiąc o „niektórych dzielnicach”, gdzie rząd nie widzi priorytetu w stosowaniu prawa. Przecież to jaskrawy wręcz przykład tworzenia społeczeństw równoległych. Dostało się za to Macronowi i z lewa, i z prawa. Ale były to ciosy raczej symboliczne i markowane, bo cała klasa polityczna we Francji już się raczej pogodziła z faktem, że nie kontroluje części „swych wrażliwych terytoriów”.
Lewica rytualnie oskarżyła prezydenta, że jego zachowanie, lekceważące zdrowie emigrantów, nie jest zgodne z zasadami „równości i braterstwa”, o czym w swym piśmie do głowy państwa pisała europarlamentarzystka z grupy Zielonych Solim Yenbou. Prawica również domagała się od prezydenta równości, tyle że równości emigrantów wobec obowiązującego prawa. Taką petycję do Macrona wystosowała z kolei grupa francuskich republikanów na czele z posłem Julienem Aubertem, żądając w niej „stosowania tych samych reguł i zasad na całym terytorium (Francji) bez wyjątku”.
Wątpię, iż ta równość reguł zostanie kiedykolwiek wyegzekwowana. We Francji dzisiaj obserwujemy pewną tragifarsę, kiedy to muzułmańskim emigrantom zezwala się na otwarte ignorowanie prawa, podczas gdy jest ono z żelazną nadgorliwością wręcz wymuszane na chrześcijanach. Jako przykład można by podać skandaliczny incydent, do którego doszło ostatnio w paryskim kościele św. Andrzeja. Do świątyni wdarła się policja (najdosłowniej, bo drzwi były zamknięte) w czasie odprawiania tam Mszy św. pod pretekstem niestosowania się do zasad kwarantanny. Policjanci, zwabieni donosem „życzliwego” kapusia, przerwali nabożeństwo, mimo że w Mszy św., oprócz księdza, brały udział jedynie trzy osoby plus organista, zakrystian i ministrant. Chrześcijanie więc prawa nie złamali, złamała je policja, której nawet Republika zabrania wchodzenia z bronią do świątyni. Arcybiskup Paryża Michel Aupetit sytuację skomentował bardzo dosadnymi słowami: „Żyjemy w epoce, która przypomina nam smutne okresy w historii Francji, takie jak okupacja”. Potem bezradnie postraszył, że – o ile to się nie zmieni – w przyszłości trzeba będzie protestować bardziej stanowczo.
W Szwecji problemów obywateli z samoizolacją nie ma, bo szwedzki rząd jej nie zaleca. W zamian proponuje metodę, którą epidemiolodzy nazywają odpornością stadną (zarażamy się na własne ryzyko, a kto mocny przeżyje). Tam jednak niespodziewanie wystąpił całkiem inny problem. Przy tym na tyle poważny, że miejscowa policja nazwała go nawet terroryzmem koronawirusowym. O co chodzi? Otóż okazało się, że w państwie słynącym z – można by powiedzieć – superliberalnej demokracji część jego obywateli w okresie pandemii Covid-19 zaczęła kichać na tą demokrację. I to w sposób bardzo bezpośredni. Szwedzcy stróże porządku coraz częściej się skarżą, że przy legitymowaniu bądź próbie aresztu niektórych obywateli, ci zaczynają im kichać, pluć bądź kaszleć prosto w twarz, stwarzając tym samym zagrożenie dla zdrowia policjantów. Patrik Danielsson, jeden z szefów szwedzkiej policji przyznaje, że staje się to coraz większym problemem dla jego podwładnych. Zwłaszcza, że kichających na władzę nie da się w żaden sposób umitygować, nie mówiąc już o karach. Już chyba Państwo się domyślają, kim są ci bezkarni opluwacze szwedzkich policjantów. Oczywiście, że mają Państwo rację, myśląc nie o nobliwych, szanujących prawo Szwedach, tylko o emigrantach. O skali problemu świadczą statystyki. Jedynie do połowy kwietnia policjanci zgłosili aż 130 takich przypadków. Naturalnie, że zgodnie z niepisanymi regułami liberalnej demokracji żaden z korona terrorystów nie został ukarany.
Premier Węgier Wiktor Orban jest dzisiaj w Brukseli przez liberalną unijną elitę linczowany za to, że wprowadził na Węgrzech stan wyjątkowy, by lepiej walczyć z korona kryzysem. Bruksela zarzuca mu, że tylko wykorzystuje sytuację, by walczyć nie z pandemią, tylko z liberalną demokracją. W przodującym kraju liberalnej demokracji, jakim niewątpliwie w Europie jest Francja, tamtejszy prezydent Emmanuel Macron stan wyjątkowy na terytorium całego państwa wprowadził jeszcze w momencie zamachu terrorystycznego na klub Bataclan. Potem przedłużał go latami. Być może Republique już nie może inaczej funkcjonować niż tylko przy pomocy prezydenckich dekretów, tego nie wiem. Z pewnością za to wiem co innego. Wiem, co zrobi Bruksela.
Nadal będzie zaciekle piętnować Orbana za to, że ten nie przyjmuje emigrantów, no i że stany nadzwyczajne podstępnie wprowadza...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Za nic obostrzenia i kwarantannę mieli imigranci we Francji, przez co wirus swobodnie się rozprzestrzeniał. Na skutek takiej ignorancji ucierpieli normalni mieszkańcy.
Dodajmy, bałagan za który płacimy wszyscy.
Po przeczytaniu artykułu zmieniło się moje spojrzenie na epidemię i wszystko co się dzieje dokoła niej. W każdym razie opinie profesora Korab-Karpowicza zmuszają do głębszego zastanowienia.
Tak na prawdę to opozycja nie broni wcale ludzi, ani ich praw. Stan wyjątkowy bowiem, daje możliwość rządzącym znacznego ograniczenia praw i swobód obywatelskich.
Skoro teraz opozycja chce wprowadzenia stanu wyjątkowego, to co by było, kiedy w Polsce rzeczywistość byłaby taka jak, dajmy na to we Włoszech?
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.